poniedziałek, 12 lutego 2018



Rytuałów nie będzie



    Są w kraju poetki, o których poezji niewiele mogę napisać, bo niewiele wiem, mimo zaczytywania się, co jakiś czas ich tomikami. Powroty do poezji trudnej w przekazie, są jak wędrówki donikąd, chociaż cel, jaki mi przyświeca jest bardzo ambitny, żeby nie powiedzieć - ambiwalentny. W jakim stopniu akceptuję lub odrzucam twórczość na rzecz osoby autora i na odwrót – przeciw niemu? Tutaj też jestem kropce i nie znajduję dla siebie jakiegokolwiek usprawiedliwienia stając prędzej czy później przed faktem bezpośredniego kontaktu z osobą autora?  Zatem muszę jakoś pogodzić znaczenie misterium z ideą obrządku - jak już niektórzy mogli się zorientować, że chodzi tutaj o twórczość Beaty Patrycji Klary i Barbary Janas-Dudek. I nie tylko. Wcześniej w czasach zamierzchłych musiałem odpuścić znanej poetce Urszuli Małgorzacie Benka, za cholerny „dandyzm”. Taki już mój los feministy, jakby za karę, nigdy z wdziękiem odczuwalnym podchodzę, raczej się czaję przed poetycki cokół, aby coś konkretnego skrobnąć i przy tym zachować własną głowę na karku? Czytam wiersz po wierszu i znajduje poetkę w stanach odmiennych, w całej rozciągłości huśtawki nastrojów, ale trzeźwej i uważającej na to, co mówi. A mówi wbrew sobie, że niewiele mówi, raczej każe słuchać swojego milczenia, bo podobno w milczeniu potrafi powiedzieć najwięcej: dzisiaj jestem sobą, więc słuchaj, czego nie powiem, czytaj między grymasem, przygryzioną wargą a tym, co wypływa mi z ust/…/ Czyżby mowa ciała, które najlepiej i najskuteczniej potrafi wyrazić ból spowodowany nie tylko fizycznym działaniem?  Adwersarz jest jednocześnie winowajcą i cierpliwym słuchaczem „milczenia” poetki, która ubolewa”: /…/muzyka, która rodzi się między nami jest rzewna, nie pójdziemy razem, przede mną nie ma świata. za mną nie ma ciebie/…/. O kim mowa, i do kogo te słowa są adresowane. Demiurg, Zbawiciel, Salvador, Mąż? Każdy z wymienionych pasuje poetce do nadania rangi słowom, które tutaj wypowiedziała, lub przemilczała. Jeśli mam dokonać wyboru, stawiam na Boga, ale nie jestem do końca zwolennikiem takiego spotkania w chwili tragicznej śmierci? Ów piorun (wyładowanie) niekoniecznie musi być jedynym rozwiązaniem, a może chodzi tu o wyładowanie napięć wynikających z miłosnych uniesień, z wyczekiwania na supernową lub grom z jasnego, domowego nieba? Poetka prowokuje czytelnika (w mojej osobie) jakby sądziła, że jest aż tak łatwowiernym? Niezbadana natura kobieca jest deklaracją na wyrost, kamuflaż, skóra, w jaką przywdziewa się tutaj podmiot liryczny jest przeźroczysta, o czym poetka z Chorzowa nie wie, albo jej się to udało bezwiednie w trakcie miękkiego wchodzenia w metaforyczny temat. To z mojej strony tylko podejrzenie, myślę, że to „zlepianie się w środku” zapoczątkowane w dzieciństwie jeszcze trwa, czego dowodem jest przesłanie dominujące w omawianej książce. Klary w podobny sposób buduje napięcia w swoich wierszach, ale nigdy nie zdejmuje maski, poetka z Chorzowa nie musi zdejmować swoich masek, bo jak już wyznała – jej ciało niczego nie potrafi ukryć.  Stąd jak mniemam musi kiedyś w końcu dojść do rytuału. Wieńczącego długi okres mistyfikacji z udziałem najbliższych osób, Bogu ducha winnych? Przerażam samego siebie, i chciałbym pomóc poetce w porządkowaniu słów, co według niej jest niemożliwe, zanim dojdą do logicznego składu zgniją, a ten, na którego liczy, nigdy nie zaprosi jej do wiersza.

    Wieszczba, wróżebność, sięganie po rekwizyty mistyczne, przywróci kilku tysiącom wiarę (urodzi Chrystusa), a potem wyjdzie przez szczelinę i pozostawi jedynie zapach i cień. To bardzo dużo i zarazem bardzo mało, jeśli brać pod uwagę cały ten niedostatek fizycznego ciała, które może więcej dać aniżeli wziąć? To jest moim zdanie zaczyn źródłowy tego tomu, zaczyn, który powstaje w trakcie codziennych domowych „rytuałów”, a puentą - dopiero zasygnalizowaną będzie w przyszłości RYTUAŁ - ten dokonujący uwieńczenie ostateczne, w niewiadomym miejscu i w wyrazie, słowie trudnym do określenia. Poeta zwykle kłamie, więc można jej wierzyć nawet między akapitami, między kropką a jej brakiem, a i między wierszami. Przynajmniej ja dostrzegam „wysoki cień” słodkiego miłosnego Igrzyska, chociaż poetka bezpośrednio o tym nie mówi?
Coś, wobec czego nie można przejść bez komentarza.  „Zastępczy samochód” jak zastępcze ciało albo nowe mieszkanie bez oświetlenia. Cud, że żyję, wychodząc z nie swojego ciała, moje dramaty nie będą dramatami innych, bo któż wsiądzie do „rozbitego samochodu”? W poezji można przyspieszać, można hamować, ale nie można nie wsiadać, zawsze jest jakaś cena i jest jakaś ofiara w ostatecznym rozrachunku, z pewnością nie nadaremna. Choćby wnioski, których trzeba najpierw doświadczyć /…/ stanęliśmy na głowie zapominając o nasionach/…/. Takich mądrości w tomie Barbary Janas – Dudek jest bez liku. Drugiego czerwca nie może już nigdy się powtórzyć. Data, którą należy wymazać z pamięci, wiersz ma jednak wieczną pamięć.
„Słowo może unieść wszystko” mówi poetka „kilka milimetrów nad ziemią” wcielając się w pozycję larwy, która kiedyś odleci motylem? Ze snu mężczyzny, któremu pozwala na osobność? O ten moment chodzi, może nie w połowie czegoś, aktu, związku dorastania do dojrzałości, niezadowolenia a może przesytu. Na wyrost kroi swój łach pokutny, obarcza siebie winą, która bardziej przypomina ofiarę złożoną w domu, w każdym miejscu lirycznego odosobnienia. Rozumiesz mnie albo tolerujesz, mimo to „zgarniam pokarm z twoich ust i otwieram się na więcej”?  I tutaj mam wątpliwość, kto to mówi, poetka czy żona, na pewno matka, ale relacji emocjonalnych jak na lekarstwo, jedynie nadopiekuńczość i instynkt samozachowawczy, w chwilach zagrożenia. Może coś więcej między wierszami, może podtekst, drugie dno związku, a może kreacja osadzona na realiach jednak bardzo wytłuszczona w zbiorze przyziemnych spraw, bliskich obcowania.
Nieodparcie wkraczają do mojego myślenia dwa inne tomy wierszy, zbliżone stanem powagi poetyckiej, jeden po utracie bliskiej osoby, drugi porządkujący jakby domowy nieład. Scalające coś, co wymaga jedności. „Zabawa w chowanego” i „Układ scalony”.  Ten drugi jest dziełem debiutanckim nomen omen poety chorzowskiego P. Barona. Wszystkie mają wspólną płaszczyznę zmagania się podmiotu z trudną do opanowania materią. W przypadku Barbary Janas – Dudek, są to zdarzenia, które ją zainspirowały do natychmiastowego odreagowania piórem, chociaż obok twardej postawy dostrzegam dozę bezradności a niekiedy rezygnację wobec faktu przemijania, faktu ułomności ludzkiego ciała, optymizm niesie liryka jakby zakamuflowany w niej radosny zwiastun totalnego wyzwolenia. „To minie” „wspólne gotowanie” się w kierunku stygnięcia, mimo że wcześnie było „stąpanie na palcach, żeby nie spłoszyć” tego co jest zapoczątkowane „wieszczbą” znaną od lat maksymą, w wymiarze ograniczonym do ogniska domowego. Typowy syndrom wieku średniego nie tylko poetów? Galopujące później w kolejnych poetyckich książkach. Coś o tym wiem.
Poetka z Chorzowa zaskoczyła mnie szczerością, chociaż wykonała tytaniczną pracę kamuflażu, w metaforycznym uniesieniu przechodziła w ten sam sposób do parteru, tylko po to, aby uniknąć patosu, banału, z którego przecież składa się nasze życie, zwłaszcza domowe. Czytając jej lirykę z omawianego tomu lawiruję miedzy słowem a przemyśleniem, nie jest ważne to, co wyrażają słowa, za słowami kryje się przemilczane, bo intymne i własne przyklepane wiarą, przyrzeczeniem, więzami krwi? Ale zawsze, co jakiś czas, przebija się w tekstach retoryczne pytanie:, po co to wszystko? Jak „przekątna graniastosłupa”, skoro mam czterdzieści lat i z każdym dniem jestem coraz mniejsza i „stwarzam pozory młodszej” Nie, to jeszcze nie jest „rozdroże”, tutaj mogę poetkę z Chorzowa pocieszyć, ponieważ w przeszłości w dużo młodszym wieku w pewnej poetce „wykluwała się staruszka” I to w sposób taki, że do dnia dzisiejszego nadal jest młodą jak jej poezja?  Albo druga poetka, która wstąpiła w jesień – taką deklarując postawę w kwiecie wieku. Margines jak sądzę uzasadniony z tą wstawką. Cóż można powiedzieć wobec takiego stanowiska: „wczoraj odmówiłam mu obcowania z moim starym ciałem”, wczoraj – prostuję – moje młode ciało stało się obiektem pożądania. Takim pragnie być postrzegane, nasycone poetycką duszą. Wykrzyknik.
Jeśli poezja - to na pewno prawda, w tym konkretnym przypadku - dawno takiej prawdy nie miałem w rękach, chociaż w podobnym tonie i schematach, czytałem wiele wierszy wydanych w zwartych formach. Już w „Zakładzie pracy chronionej” poetka zasygnalizowała, coś zupełnie nowego w poezji naszego czasu. Omawiany tom składa się z rozdziałów, na początek bez tytułu z wierszami wprowadzającymi w filozoficzny program poetki, uświadamiający czytelnikowi, że nie będzie to łatwa lektura. Korzenie, raczej drobiny białka, od których poetka zaczyna budować swoją postać liryczną: wszyscy wyszliśmy z wody, więc cztery lata deszczu nie powinny wyrządzić nam krzywdy./…/ Kataklizm, przestroga potopu, zagłady, ale wszystko można jeszcze naprawić, albo to już miało miejsce, biblijne, i wszystko zaczęło się od nowa. Od komórki do narządu, potem do komórek umysłu. Dalej obraz z martwymi przedmiotami, nikogo nie ma, nikt się nie tuła po korytarzach, nawet sny są niczyje, nikogo już nie będzie, zapomni się o nikim.   W „drugim obiegu” wszystko dzieje się na pustelni, podmiot czyta z kałuż, nie prowadzi tutaj żadna droga, nic nie jest uporządkowane, żywe istoty jedzą z martwych rąk?      Zastanawiam się, o co tutaj poetce chodzi, pejzaż po hekatombie nie jest pejzażem rozbitej materii, może po głębokiej analizie poetka doszła do wniosku, że są w człowieku niezbadane rewiry, które wymagają określeń, dopominają się o nowy język?  A może tylko o język chodzi, poetycki, z bełkotu powstałeś, aby obrócić się w artystyczny ład. Może poetce chodzi o wykreowanie własnego języka poprzez szczególną metaforykę zdarzeń, nie wyrazów, i nie obrazów, i to na płaszczyźnie bytu w czasie? Byt, w odwrotności do czasu, sens bytu w odniesieniu do czynności i procesów fizjologicznych, jak w tym wszystkim, w tych uwarunkowaniach ma się odnaleźć poeta, pozbawiony empirycznych doświadczeń? Heidegger, jako kierunkowskaz potraktowany przez poetką z politowaniem?  Na nic mantry, mudry, totemy. Bóg, kłamstwo, droga nie wiadomo którędy. I tylko krok do obłędu, powrotu do pradawnych korzeni: /…/bliżej jej do dzikuski, sterczą jej włosy, po drugiej stronie domu postawiono szubienicę./…/  Trendy traumatyczne, syndromy prowadzące do niepokojów, zwidy, przewidzenia, ciągły niepokój i próby powrotu do równowagi? Niewątpliwie bardzo widoczny chaos w początkowych wierszach jest zamierzony. Poetka wyszła na scenę i kontynuuje swój spektakl (nie monolog) wyrzuca z siebie tę drugą liryczną, która próbuje ingerować w jej życie rodzinne.  Fizyczna płaszczyzna porozumienia jest silniejsza od duchowej, „po drugiej stronie domu” znajduje się to najgorsze, dramatyczne, surrealistyczne. Czym jest ta druga strona domu, z pewnością drugim, równoległym życiem, na które składają się przedmioty destrukcji, w tym także poezja, która przecież wyzwala nie tylko aniołów, także demony?
   Przyznam, obcuję z poezją już pół wieku, jak dotąd poza nielicznymi przypadkami, tak głęboko osadzonego podmiotu w mojej niewiedzy, nie spotkałem. W drugim rozdziale: „na palcach żeby nie spłoszyć”, poetka umieściła cztery wiersze, bardzo enigmatyczne, obsesyjność podmiotu reagującego na bliżej niezidentyfikowane obiekty. Tylko spokój gwarantuje „ich” nieobecność, choć na chwilę, „kolorowych na zewnątrz, szarych w środku”. Nie są to „białe mrówki” odkąd podmiot milczy nic się nie dzieje z dłońmi, wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wreszcie odejdą, wraz z dojrzewaniem świadomości, znikną z twarzy podmiotu, przyjdzie czas „dogasania malowania ścian na dojrzałe kolory”?  Odejdą na zawsze.  Język, największe udręczenie poetki, ktoś nim steruje, wprowadza w obce obszary, w których poetka określa siebie i nie znajduje właściwego imienia. Czas dojrzewania nie tylko osobowości, także własnego języka lirycznego, który jest udręczeniem w obszarze egzystencjalnym, banalnym i oczywistym dla każdego. I dalej „dziura” nic do rozpoznania, więc przeskok do „paliatywu”, ale znów w połączeniu materii i ducha. Ani jedno ani drugie nie należy do sfery zadowolenia podmiotu, zbyt mało jest wartości współegzystujących ze sobą, skoro osiada na nas pył przeszłości, tryb naszego życia toczy się w przeciwnym kierunku. Jesteśmy coraz bliżej wejścia! Tynk zakryty nowym słońcem?

   Barbara Janas-Dudek popełniła książkę do gruntownych przemyśleń nad złożonością psychiki, od której zależy jakość dzieła artystycznego, przy jednoczesnym zmaganiu się z obowiązkami przyziemnymi. Jest tutaj doza jakiejś nierównowagi w chwilach. które o czymś decydują, powaga i znaczenie śmierci, choroby. Stosunek kobiety do mężczyzny, matki do dziecka, poetki zaniepokojonej skutkami przemijania, jednocześnie tęskniącej za „początkiem” w wodzie, w powietrzu lub w ziemi. Tam gdzie życie wzięło swój początek. Pragnie podążać bardziej w kierunku wejścia niż do wyjścia. Jak do tego ma się jej język, czy podołał udźwignąć zamierzenia mgliste kolidujące z logiką postępowania? Chaos, z którym się zmaga podmiot, jest jednak w niewytłumaczalny sposób uporządkowany, chociaż to „porządkowanie” przebiega od całości poprzez rozbiór do poszczególnych elementów. Za Kotarbińskim, o czym nie zdaje sobie sprawy, powiela nieświadomie znaczenie prakseologii, „taki poetycki traktat o dobrej robocie” wprzęgając do lirycznego korowodu dodatkowo Heideggera? Chociaż nie jestem do końca przekonany, i traktuję to, jako mylny trop. Z wierszy omawianych widać bardzo wyraźnie kontakty, związki poetki ze śmiercią, bezpośrednio, bo symptomy bólu i przeżywania traumy są bardzo widoczne w tekstach. Stały się głębszą inspiracją do drążenia tego tematu aż do pogranicza mistyki. Aby wyglądało to wiarygodnie poetka musiała posłużyć się oryginalną formą i językiem. Na ile to się jej udało, osądzą  czytelnicy, chociaż nie ukrywam – przejdą przez bardzo zawiły labirynt znaczeń, i zagadek, na które trudno znaleźć odpowiedzi. Przyznam, że i ja nie jestem do końca przekonany swoich spostrzeżeń i wynurzeń. Teksty pomieszczone w omawianej książce sprawiają wrażenie porozrzucanych w nieładzie, zebrane w przypadkowej kolejności jakby od końca do początku? A może tak miało być? Nie jest to książka do jednorazowego czytania, każdy wiersz trzeba dokładnie przemyśleć, bo to, co siedziało w głowie poetki niekoniecznie musiało trafić do wierszy. Demaskacji ani ekshibicjonizmu w wykonaniu podmiotu lirycznego nie dostrzegłem. Ale bardzo skomplikowaną osobowość poetki, z pewnością tak. Bo nie posądzam jej o utopijną kreację, jednak miłość potrafi być przebiegła, w rytualny sposób niczego więcej nie zademonstruje, ani za wcześnie ani za późno. Przy takim rozumowaniu, jakie dostrzegam w omawianym tomie. Ciekawe, z czym poetka chorzowska pojawi się następnym razem. Dzieckiem, czy staruszką? A może tak lubianym przez siebie, „niczym”? Bo brak słów, zamknięte usta, cisza – są najbardziej wymowne w omawianym tomie.
Czytać „Za wcześnie na rytuały” i o nic nie pytać. Bo warto. Języka sobie nie połamiecie, ale umysł jak najbardziej. Powodzenia.
Barbara Janas-Dudek, „Za wcześnie na rytuały” Anagram Warszawa, 2017.   


Jerzy Beniamin Zimny.           
   




niedziela, 11 lutego 2018

Odra wierna jak rzeka




/..../  Na Kamiennej nie ma kamieni, na szparagowej nie ma szparagów. Ktoś niewtajemniczony powie, że w gminie nie mają pomysłu na nazewnictwo ulic. A co powiedzieć na ulicę "Bagienną", na której nigdy nie było bagien. Wiele takich ulic znajduje się w aglomeracji poznańskiej. Dzisiaj odkryłem, że na moim osiedlu jest ulica "Jaskiniowa". Wracam zatem do epoki kamiennej, przez Skórzewo, Batorowo, Wysogotowo wracam. Spotykam łupki, i głazy narzutowe, na turniowej podziwiam panoramę śmietników, zanim wejdę do jaskini, posiedzę w schronie betonowym przy ulicy Bohaterów Westerplatte. Sentymentalna podróż zaskakuje wytworami ludzkiej myśli, wiem, że taki jest przekrój społeczny naszego homo sapiens, nic w tym względzie się nie zmieni. Od liczydła poprzez kalkulatory  do epoki cyfrowej maszynerii, ludzie przestają myśleć racjonalnie. Kto inny za nich myśli. Ktoś dobrze zorganizowany, znający mocne i słabe strony człowieka, wychodzący  daleko w przyszłość . Nie wiem czym to się skończy? Wszystkie źródła energii, zasoby pokładów niezbędnych do życia kiedyś się skończą. A z próżnego to i Salomon nie naleje. Wiara czyni cuda, ale z materią niewiele ma wspólnego.

Przed północą usłyszałem na korytarzu zamieszanie. Dziwne, o tej porze zwykle wszyscy śpią.  Wyglądam na korytarz, nikogo nie ma, a podniesione głosy dolatują bardzo wyraźnie od klatki schodowej. Idę się rozejrzeć i nagle zgasło światło. Ciemność niespotykana, gęsta jak smoła ogarnęła cały budynek. Po omacku wracam do pokoju, wyglądam na ulicę, jest oświetlona i pusta. Budynki obok hotelu też są oświetlone. Co jest u licha z moim światłem.  Mroczną ciszę rozdziera okrzyk: „Jezu”.
Cieniutki głos kobiecy tonuje w dół, po chwili przechodzi w jęk, a na koniec dolatuje z końca korytarza: „Jak miło, jak dobrze”. Nie wytrzymuję, jest mi niedobrze, ciemność i tajemnicze krzyki. Nie da się tego wytłumaczyć, natychmiast. Zbieg okoliczności sprawił, że zgasło światło w chwili uniesienia, w momencie ważnym dla kogoś, może ważnym dla wielu osób. Ktoś coś stracił, żeby ktoś inny mógł  zyskać.
Tak mi przyszło do głowy kiedy nie mogłem niczego sensownego wymyślić.  Nasłuchując dalej, aż do kompletnej ciszy i nagłego pojawienia się światła na korytarzu. Kiedy hotel całkowicie zastygł, wsunąłem się do łóżka, i zasnąłem od razu.
Śniła mi się bliżej niezidentyfikowana postać. W bieli z kapelusikiem na głowie, Bez wyrazu twarzy, wyraźnych kształtów sylwetki, taka cudowna plama, z której można było sobie wyobrazić znajomą w przeszłości kobietę. Może dziewczynę jeśli być w ocenie dokładnym, a może starszą osobę po przejściach. Zjawa, tak ją nazwę, szła po drugiej stronie ulicy Kamiennej, w moim kierunku z koszykiem szparagów. Zbliżaliśmy się do siebie, już byliśmy prawie na styk, kiedy skądś wybiegły pieski, podobne do naszych, i zatrzymały się między nami. Nie wiedziałem kogo przywitać pierwej, osoba w bieli podała mi koszyk i poruszyła ustami, próbowałem odczytać z ruchu warg jej przesłanie do mnie, ale pieski porwały koszyk i zniknęły mi z oczu, dziewczyna, jednak dziewczyna, zanuciła cudowną piosenkę:

Pamiętasz, była zima, duży zamek pod basztami.
Pokój numer dwa i schody drewniane do nieba,
pamiętasz, tańczyliśmy walca wiedeńskiego,
nie było końca muzyki i końca miłowania.

Nie wiem, czy we śnie można usłyszeć muzykę? Ja słyszałem,   i sąsiad śpiący obok słyszał, przysięgał to rano na swoją matkę.
Nie wiem czy obudził mnie ten śpiew, czy dopiero rano odtworzyłem sobie ten sen. Niemożliwe, gdyby nawet, to szczegóły snu nie byłyby tak wyraziste, tak barwne i dźwiękowe. Jedno jest pewne, scenariuszem do snu stały się wypadki o północy, krzyki i jęki na korytarzu, ciemność panująca przez kwadrans. Stan emocjonalny udzielił się we śnie. Czy to możliwe.
Wychodząc do pracy zostawiłem klucz do pokoju w recepcji. Dziewczyna spojrzała na mnie tajemniczo, obejrzała mnie od stóp do głowy, pokręciła głową i wyrzekła:
   - Podobno w nocy miał pan kogoś u siebie? Koleżanka z nocnej zmiany mówiła, że słyszała muzykę  w pańskim pokoju, tańczył  pan z kimś? Była ciekawa, kto wyjdzie rano z hotelu, nikt nie wyszedł, więc ta pani pewnie jeszcze śpi, w pańskim pokoju?
   - Może pani zajrzeć – odrzekłem wskazując na klucze leżące na blacie – niech pani zajrzy, może będą jakieś ślady nocnych libacji? Jeśli nie, to pójdę dać na mszę, możliwe, że któraś z moich byłych dziewczyn prosi o modlitwę. Tak mi się zdaje, albo któraś przyszła z zaświatów dokończyć romans.
   - Ma pan fantazję, ale sprawdzę z ciekawości, różne rzeczy się zdarzają, świat jest metafizyczny w przekazie, dla niektórych osób. Sztuka jest tego wyrazem, jest pan artystą?
   - W pewnym sensie – przypomniałem sobie nocne wydarzenia – nie mogłem nie zapytać o to, co wydarzyło się przed północą, Dziewczyna wybuchła śmiechem, zarysowała w powietrzu palcem serduszko, i westchnęła:
   - Ktoś stracił w nocy cnotę, a ktoś  został mężczyzną. To też się panu śniło?
   - Dwa sny jednej nocy, i jedno spotkanie o poranku. Dużo jak na moje sterane serce, mogę wytrzymać czyjąś nagłą śmierć, mogę być przy narodzinach, ale cudzych orgazmów nie zdzierżę. Chyba, że mają swój szczęśliwy koniec przy ołtarzu. Po drodze wstąpię na plebanię i dam na mszę. Miłego dnia.
Medium ze mnie, nie od dziś to czuję. O dzieciństwa nachodzą mnie przypadki trudne do wyjaśnienia. Zdolność przewidywania rozwoju zdarzeń, wyprzedzanie pewnych faktów, szósty zmysł i predyspozycje intuicyjne. Wyczuwam na odległość złego człowieka, złe zamiary inny ludzi, nie raz wykluczam z mojego kręgu kogoś, kogo dotąd lubiłem.  Mam z tego powodu wiele nieporozumień i przykrości.  W ostatecznym rozrachunku okazuje się, że miałem rację. Hotel jak hotel,  wszystko może się w nim zdarzyć, nie zazdroszczę właścicielom tego biznesu. Brudny biznes, brudne pieniądze, bo nie wiadomo skąd pochodzą. Zaraz po upadku muru berlińskiego, ruszyła lawina chłopaków na zachód, po swoje jak mówili, za krzywdy rodziców. Teraz kiedy opadły emocje, wszystko wróciło do normy, życie toczy się innym torem. Innym korytem płyną rzeki przyjaźni. I poezja stała się internacjonalna, a tak nie chciała być taką w socjalizmie? Poeci wszystkich krajów łączcie się. Prozaicy nie musicie kłamać, nie trzeba już ukrywać między wierszami prawdy. Żadnej władzy nie powinniście służyć, ani żadnej idei. Wartości humanistyczne należy wynosić do rangi świętości. Ekonomiści pracują nad tym samym, robią wszystko aby nikt nie chodził już głodnym.
Przy okazji jakiegoś wydarzenia, zawsze mam takie wywody, diabła warte, ale coś wnoszą do procesu pojmowania sztuki, mimo że nie wiadomo, co jest nią dzisiaj. Jakie wartości liczą się najbardziej /...../

fragment powieści,  "Róże z Montreux"


wtorek, 6 lutego 2018






Pępek świata w szkolnym ogródku.



Każdy chłopiec pragnie szybko dorastać, Pragnie być wysokim mężczyzną, w mundurze, siedzieć za sterami samolotu, albo mieć przy sobie prawdziwy pistolet i ścigać przestępców. Każdy mężczyzna, kiedy wchodzi w "wiek niedojrzały" pragnie być małym chłopcem, najlepiej "Dzidziusiem" przyklejonym do matki, i zwykle do ojca ma jakieś pretensje za to, że mało się nim zajmował.

Zdzisław Antolski w roli "Dzidziusia" - to chyba jakiś żart, autor "Metafizycznej maszyny", i kilku innych mocnych książek prozatorskich, założył krótkie spodenki z szelkami, berecik z pomponikiem i zaczął biegać w sieci za urokami wczesnego dzieciństwa.  Panie z politowaniem patrzą na chłopa, inne podfruwajki widzą w nim cnotliwego, dorastającego młodzieńca, a tacy sami jak on, w wieku zapieckowym, posądzają o ostatnią fazę zachwiania równowagi literackiej. Skoro zdecydował się na ponowne bieganie po podwórkach i strychach, to nic innego z nim być nie może.  Chyba, że niespodziewana miłość trafiła w siwą skroń chlubę spod kieleckich Pełczysk?

"Intymne wyznanie na najwyższym diapazonie emocji" pisze we wstępie Agnieszka Herman, i przekonuje czytelnika, że jest to katharsis poprzez słowo. Tu można się zgodzić, tam można zadać autorowi szereg pytań, dlaczego tak bez przysłony przedstawia swoje słabostki, fakty bez cenzury, swój stosunek do najbliższych, będący skutkiem dramatycznego dzieciństwa. Poeta przy piwie, z kolegami - to nazbyt oczywiste, ale bohater w szkolnym ogródku poszukujący małego kamyczka milowego, to już nie żarty. W miarę przybywania centymetrów, bohater zagląda pod sukienki, zaczyna rozumieć, czym jest mężczyzna w otoczeniu, a na końcu, dostrzega swoją poetycką powinność.

Jest to książka, którą się czyta i nie komentuje, bo komentować czyjeś dzieciństwo to swoje ignorować. Tego nie chcę, i nie chcę też wywlekać podtekstów, które w wierszach nie stanowią dla czytelnika tajemnicy, kamuflaż jeśli tutaj występuje, to jest wyjęty żywcem z prozy, bo prozaik nie potrafi kłamać, nawet, kiedy okłamuje czytelnika? 

Kiedy poeta wraca do dzieciństwa, wtedy dopiero poważnieje, zaczyna ograniczać używki, nie leci na byle temat, zadawala się informacją o wymianie torów tramwajowych lub zachwyca się powrotem bocianów do Pełczysk? Czytam poezję Antolskiego, niezwykle dojrzałą, nośną atystycznie, a przy tym dostępną w przekazie, bez konieczności  posiłkowania  się słownikami.  A lekkość składniowa,  płynnie plynące frazy - w sam raz na moje szarzejące się komórki. Komu w drogę, temu Antolski?

Jerzy Beniamin Zimny.