wtorek, 29 stycznia 2013

Z dziennika (13)

Robić sobie jaja z kogoś lub z czegoś.  Jeśli robią to pisma literackie a nie robiły tego jeszcze kilka lat temu, to ja jestem w kabarecie. Tak mi się wydaje czytając niektóre periodyki mające w tytule, kulturę lub literaturę. Ciężkie czasy dotarły także do niektórych redakcji (szumna nazwa) w tym przypadku, z redaktorem naczelnym, ale już bez dyrektora, sekretariatu, i wierchuszki dla dodania renomy. Oszczędzanie nic zdrożnego, format mniejszy, oszczędna szata graficzna, i zawartość? Tutaj pojawia się rdzeń kabaretu. Jak leci, z antenki z ust w wierszówkę w szpalty kolumnami, szeregiem- teksty wyszukane chyba na zebraniu miłośników literatury, lub kółka zainteresowań. Kilka znanych nazwisk dla zmydlenia oczu i numer gotowy do kolportacji. Nie skłaniam się ku totalnej krytyce, mamy to co mamy, chwała tym którzy poświęcają swój czas i nie rzadko własne pieniądze na redagowanie pism literackich. Gdyby nie dotacje, finanse różnych instytucji, sponsorzy, filantropi nie byłoby pism, a także literatury. Sponsorzy nie mają rozeznania w co wkładają swoje pieniądze, sporo książek poetyckich, bezwartościowych jest wydawana przy ich współudziale. Nie funkcjonuje należycie recenzja na etapie kwalifikowania książki do druku.  Kiedyś obok recenzji wewnętrznej wydawnictwa obowiązywały dwie recenzje z zewnątrz. Było to sito bardzo szczelne, zwłaszcza przy debiutach, renomowani autorzy też podlegali tej procedurze. Ostatnio pojawiło się wiele informacji na ten temat. Pewien autor informuje na portalu poetyckim, że w ubiegłym roku ukazały się trzy tomy poezji jego autorstwa, oświadcza że nie wyłożył ani grosza, bo jego wiersze były tak dobre, że znane wydawnictwo z południa kraju z entuzjazmem przyjęło jego propozycje do druku. Inna poetka na tym samym portalu informuje o swoich dwóch wydanych książkach w roku ubiegłych, znacznych objętością i bogato ilustrowanych, z zawrotną ceną, wyższą od ceny tomiku znanej poetki posiadającej swoją półkę w Empiku?  Sprawdziłem, wspomniane wyżej książki figurują w ofertach księgarń internetowych. Komentarz zbyteczny jeśli twórczość tych osób kwalifikuje się do grupy osób piszących bardzo niskich lotów lirykę. Osobny rozdział to redakcja i korekta wydawnicza.  Do rzadkości należą książki wydane bez błędów, nawet ortograficznych, widoczny jest brak dobrych praktyk w tym zakresie, trudno się dziwić skoro dzisiaj wszystko biegnie chaotycznym torem.

Rozmawiałem niedawno z młodym człowiekiem który wydał debiutancką książkę. Szlifował swój warsztat na jednym z portali poetyckich.  Wymienił kilka nazwisk (jego zdaniem wybitnych poetów) niestety wszyscy podobnie jak on praktykują w necie  od niedawna i nie mają żadnych osiągnięć, jedno ich wyróżnia, to że zaczęli pisać poezję na portalach internetowych i tam też służą radą innym użytkownikom?  Taka jest rzeczywistość (moda na pisanie krótkich form literackich jak Polska długa i szeroka). Jedni to określają sloganem: bawmy się, sugerują dozę tolerancji, niech pisze kto chce, poezja czyści się sama, co ma przetrwać przetrwa, co przejdzie do historii to przejdzie. Niewątpliwie tak, ale skutków tego zjawiska nikt nie chce przyjąć do wiadomości lub nie zdaje sobie sprawy z jego skutków. Za wszystkim kryją się pieniądze, społeczne pieniądze, jest normą, że nikt tak skutecznie jak ta właśnie grupa piszących, nie potrafi chodzić koło funduszy. Współfinansowanie jest już powszechne, pełne finansowanie bardzo często ma miejsce, osobny rozdział do promocja i spotkania autorskie, tutaj królują oni niepodzielnie pod hasłem dorabianych ideologii w kierunku wybitnej osobowości. Odwiedziłem niedawno kilka bibliotek, pytałem jaki jest system organizowania spotkań autorskich, czy są jakieś preferencje, rozeznanie co do nazwisk autorów będących w kręgu zainteresowania czytelników. Powiało zgrozą, czytelnik z racji, że nie ma dostępu na rynku do wydawnictw, ma do dyspozycji tylko te, które leżą na półkach, a które trafiają najczęściej przypadkiem. W księgarniach jak jest każdy wie, po za nimi nie brakuje natomiast książek o wątpliwych wartościach artystycznych.  Słowem pieniądze wyrzucane w błoto. Słowem wycinane lasy i marnotrawstwo papieru, zalewa nas lawa bubli i nikt nie widzi problemu, nikomu nie przyjdzie do głowy, że zanim wyda pieniądze powinien (jeśli sam nie może ocenić produktu) zasięgnąć opinii ludzi którzy się na tym znają.  Bawmy się wszyscy, slogan bardzo sympatyczny, poezja puszczona na żywioł, sama się przebije tam gdzie trzeba. Ale w mechanizmach wolnego rynku funkcjonuje marketing i reklama, sprzedać można wszystko,  i o tym wiedzą producenci kiepskich towarów, a jeśli cegiełkę dołoży znany recenzent, w formie liberalizmu w najwyższym stopniu, to skutek jest taki, że zostaje to wychwycone natychmiast przez autora, producenta, jako usankcjonowanie jego wysokiej pozycji pośród braci po piórze. Często czytam opinie niektórych poetów, którzy powołują się na pochlebne recenzje, wykorzystują autorytet recenzenta w sytuacjach, kiedy ktoś inny ma krytyczne zdanie. I kółko problemu się zamyka, i rozrasta się Wieża Babel niebotycznie.

W konkluzji na potwierdzenie powyższych wywodów przytoczę historię młodego człowieka Krzysztofa Wiśniewskiego z Warszawy. Poeta bez dorobku podjął się za własne pieniądze wydać zbiór wierszy Wincentego Różańskiego. Tomik ukazał się w 2008 roku w nakładzie 30 egzemplarzy, jeszcze przed śmiercią tego wybitnego poety, drugie wydanie w podobnej ilości egzemplarzy ukazało się nieco później. Jak to się ma do faktów przytoczonych powyżej, ano nijak, raczej brzmi to ponuro, żeby nie rzec- ironicznie, ironia która budzi sprzeciw, że coś takiego znajduje powszechną akceptację lub delikatnie mówiąc, ciche przyzwolenie. Są pieniądze na wydawanie grafomanii nie ma pieniędzy na wierszówkę dla autorów publikujących w pismach literackich. Uczestnicy życia kulturalnego zaangażowani w placówkach i instytucjach kultury wykazują się brakiem rozeznania  tego, co powinno się wspierać, promować, wspomagać finansowo, przygarniać do grona konsumentów kultury. Tak nie jest, i długo tak nie będzie, w myśl zasady: każdy sobie rzepkę skrobie, a warunki ku temu są sprzyjające, chlubne wyjątki wiosny nie czynią, albowiem parnas stoi na bazie tak kruchej, że może runąć, wtedy głowy wychylać będą niekoniecznie ci najwyżsi. Obym się mylił.

Jerzy Beniamin Zimny  

   
        

czwartek, 24 stycznia 2013

Święty z Promna

Jerzy Grupiński debiutował  na łamach Głosu Wielkopolskiego w 1963 roku. Należy do pokolenia 60, biorąc pod uwagę dekadę debiutu, a więc zaistniał w okresie panowania Orientacji.  Nie poszedł jednak szlakiem tego nurtu, od początku usadowił się w obszarze trudnym do zidentyfikowania, albowiem jest to obszar bardzo złożony, nikt dotąd (przez blisko pięćdziesiąt lat) spośród poetów nie znalazł się tam, nawet w pobliżu tego obszaru; połączenia klasycznego poetyckiego obrazowania , antycznego świata i echa antycznego metrum oraz wspaniałej erudycji z przebłyskami współczesności i delikatną wręcz nieśmiałą obecnością podmiotu lirycznego w tle. Nierzadko bardzo oddalony to podmiot, co jeszcze bardziej uwypukla liryczny kunszt Grupińskiego. Wiesław Myśliwski oceniając debiutancki tom pt. Kształt fali, zauważył odrębność poety na tle dekady, Grupiński według niego jest na najlepszej drodze do znalezienia samodzielnego, poetyckiego wyrazu dla swojej osobowości. I tak się stało, i nie zmieniło do dnia dzisiejszego. Grupiński oparł się wszystkim nurtom przez pięć dekad swojego pisania, w tym roku minie okrągła rocznica jego drogi artystycznej usłanej osiągnięciami,  tytaniczną pracą dla dobra poezji nie tylko poznańskiej, Wronczanin cały swój żywot spędza na poznańskiej Wildzie, często wypuszczając się na jeziora ze swoją ulubioną wędką.  Obdarzony stoickim spokojem, typowym dla wędkarza nie tylko nad wodą, odkąd mam z nim kontakty nigdy nie widziałem Jerzego pod wpływem jakichkolwiek emocji, nawet o sensacji potrafi mówić tak jakby się nic nie wydarzyło. A powodów było co niemiara, zwłaszcza w burzliwych dla środowiska poznańskiego latach siedemdziesiątych. Spotkania w Zamku nie zawsze przebiegały w stoickiej atmosferze, ścierały się tutaj  wybitne osobowości poetyckie, zaryzykuję stwierdzenie, że klub literacki prowadzony przez Grupińskiego był miejscem polaryzacji poezji poznańskiej, tutaj działał przysłowiowy papierek lakmusowy, stąd wychodziły w miasto wszelkie opinie, informacje, tutaj rodziła się sława wielu poetów. Choćby Babińskiego, Szatkowskiego, i wielu innych. Dzisiaj nie widzę takiego miejsca w Poznaniu, te które od czasu do czasu funkcjonują nie mają już takiego charakteru, społeczeństwo poetyckie integruje się w internecie, ale to już nie to samo.

Trzynasty tom poezji Grupińskiego jest tomem jubileuszowym. Pięćdziesiąt lat pracy twórczej, upoważnia poetę do świętokradztwa (moje  określenie) stąd tytuł: Kuszenie świętego Poetego. Kto lub co kusi  Grupińskiego w obecnych czasach? Pytam, ponieważ nie widzę w tym tytule fikcji, konotacji lub zapożyczenia. Otóż- Grupiński  swoim charakterem predysponuje do miana świętej osoby za żywota. Nie mnie jednak ci, co go znają bliżej, wiedzą że Jurek nie chce być świętym, godzi się na kuszenie, tylko kto lub co ma go kusić? Oto jest pytanie na miarę słynnego dramatu, zachodzę w głowę i szukam odpowiedzi:  facet w czapeczce z wędką na łodzi, facet zmierzający w kierunku słynnej Pestki aby udać się do Dąbrówki,  czy facet z Promna, zakorzeniony tam nie gorzej od cisów, obcujący z przyrodą jak  św Franciszek? W mojej pamięci zawsze bez papierosa i bez kieliszka w ręce. Czy te oczywistości nie cechują świętego?  Jak najbardziej. Ale zawsze jest jakieś ale, i zawsze znajdą się tacy, którzy doświadczyli innego Grupińskiego, choćby z wysp Greckich gdzie pisał swój poemat na czyjeś zamówienie. Być w Grecji i nie napić się wina z amfory? Oczywiście- antyczna Grecja jest bliższa Grupińskiemu aniżeli domowe pielesze. Kto zna jego twórczość ten nie musi jechać do Grecji, wystarczy udać się do Promna i posłuchać opowieści poety przy kominku. Własnoręcznie postawił domek, z typowym dla siebie luzackim usposobieniem, erudycją niespotykaną i sposobem postrzegania otoczenia wyjętym z mitów i baśni.  Ale codzienność Grupińskiego to chodzenie po ziemi, aktywność zawodowa, społeczna, towarzyska, mimo wieku w którym się nie mieści, w obowiązującym schemacie człowieka wiecznego odpoczynku, odpoczynek pojmuje czynnie, czego mu bardzo zazdroszczę, a jest przecież starszy ode mnie. Tytułowy wiersz nawiązuje do kuszenia, które o dziwo, trwa prawie pięćdziesiąt lat, i dopiero teraz poeta zważywszy na swój wiek odważył się na ten przydomek, dając wybór czytelnikowi między Grupińskim a Horacym. Oboje zresztą korzenie mają uwikłane w antycznym świecie.

Gaśnie twój palec
ale przez sen czuję jak znów
budzi się język
Czujny niespokojny się staję
bo słyszę "Ty jak oni to robili właściwie
No ci starożytni - mi czytałeś"

Na dobranoc w pół snu
broniąc się anegdotę intonuję mówię
A gdy uparcie gdy o krok znów jesteś
zamykam w pointę uczoną
dając dużo do myślenia na długo
" I goły twój tyłek jak solniczka" cytat
Ale widzisz kochanie gdyby Horacy
lingwistą lub Polakiem był
czytała byś  "jak pieprzniczka świeci" 

Świecąca pieprzniczka, dwuznaczność podmiotu i funkcji, trochę zadrwił sobie poeta z nas czytelników, ale nie zwiódł do końca, przynajmniej ja rozumiem  funkcję tego przedmiotu, w odniesieniu do pewnych sytuacji, lecz zamilczę, mamy jeszcze przed sobą trochę chodzenia po Poznaniu, łączy nas Wilda, nie może dzielić ciekawość  naszych słabostek, a takich u Jerzego multum, chociaż tego nie widać na zewnątrz i w poezji potrafi ukryć to, co chce. Nie mniej jednak kształt fali do dziś zmienia się nieustannie, to też świadczy o tym jaką drogę wyznaczył sobie poeta na samym początku, mieszkał w pogodzie, w kalendarzu, tworzył świat rezygnując z siebie, ważąc słowa jak kruszec przed okazaniem ich wartości publicznie. Na jubileusz sprawił sobie i czytelnikom, ucztę słowną. Czytałem i polecam nawet najbardziej wybrednym erudytom, miłośnikom poezji wybiórczej, nie natrętnej.

Jerzy Grupiński, Kuszenie świętego Poetego, Towarzystwo Przyjaciół Sopotu, 2012






;         

wtorek, 8 stycznia 2013

Wykradanie chwil

                                                                 
Małgorzata Góralska woli kopać w ogródku niż pisać o sobie. Czytam jej debiutancki tom i wierzę poetce, że nie lubi się rozgadywać, nawet tytuły wierszy świadczą o jej skromności, małe formy okrojone do treści bez zbędnego dopowiadania, niekiedy enigmatyczne ale niosą treść zrozumiałą, więc czytelnik znajdzie w nich kawałek siebie, jeśli nie solidną porcję emocji od której nie sposób uciekać. Jestem w tych wierszach, byłem lub będę z przedmiotami codziennego użytku, otoczony krewnymi, miłością zrozumieniem i współczuciem. Sztuczność, przejaskrawienie, tego się poetka ustrzegła i jak na debiutantkę przystało- nieśmiałość panuje w jej wierszach niepodzielnie. Co jest widoczne w języku, oraz w oszczędnym doborze metafor.

Nie jest to poezja pierwszego szeregu, nie jest to poezja która zapisze się w jakiś szczególny sposób w annałach poezji polskiej. Nie jest to poezja efektu, uderzenia, zaskoczenia czymś osobnym, jest to poezja taka, jaką lubi czytelnik szukający siebie, swojego otoczenia, w swoich problemach uwikłany. Jest to poezja słowa obrazującego codzienność kobiety prowincji, siłą rzeczy jest to poezja prowincji z bohaterem uciekającym w krainę lepszą, bardziej wyrozumiałą, ciekawszą. Bohater przywiązany jest do miejsc, w których toczy się życie takie, a nie inne: nazywano mnie czekaniem, takim czekaniem bez szukania. Bo czego można szukać w świecie obowiązków, w nie zmieniającym się miejscu trwania, podróże są jedynie namiastką wielkiego świata,  w którym niepodzielnie panują małe światy. Takie małe światy pokazuje Góralska, dominuje w nich niespełnienie marzeń, niedostatek, wieczne pragnienia, rzeczywistość umajona ogródkiem, ożywiana dziećmi i bliskimi od czasu do czasu, praca i odskocznia, którą jest poezja: jestem bliżej nieba na chwilę, wykradanie chwil w sposób liryczny: szukam snu w porannej kawie, a tym snem jest to wszystko czego kobieta nie znajduje na jawie, pozostaje tylko: zrozumieć mijające się drogi. Jest też widoczna tutaj rezygnacja, pogodzenie się z losem,  pójście na układ z fatum, ale nie sprzedanie skóry, raczej wybieg, zyskanie na czasie podpierając się poezją,  ale nie ma szukania w niej azylu, czy innych drastycznych rozwiązań, stąd tytuł zakrzyczeć, zagłuszyć wszystko co pragnie mnie zdominować, zakrzyczeć poezją, dobrym słowem, miłością i pracą w ogródku, a jeśli coś jeszcze się zdarzy pozytywnego, to tylko cieszyć się z tego, mimo że: nie widząc jutra żyję od nocy do nocy. Gorzkie wyznanie, szczere i prawdziwe, jak wszystkie wiersze pomieszczone w tomiku. Debiut Góralskiej nie jest czymś niezwykłym, rzekłbym czymś typowym dla środowisk kulturowych działających w kraju, jest efektem wielkiej erupcji poezji minionej dekady, z wszystkim walorami i z wszystkimi wadami, niedoskonałościami, odstępstwem od wzorców warsztatu. Jednakże takie debiuty są świadectwem czasu, twórczości która egzystuje po za nurtami, twórczości oderwanej od instytucji książki, ale takie są reguły gry, nic w tym względzie się nie zmieni. Debiut Małgorzaty Góralskiej mnie zaciekawił, znalazłem kilkanaście fraz, które mogę przypisać poetce po stronie aktywów, mam wiec nadzieję, że następna książka będzie o niebo lepsza.

Jerzy Beniamin Zimny

Małgorzata Góralska,  Zakrzyczeć, SAPiK, Szczecinek. 2011                                                                                                                        

piątek, 4 stycznia 2013

Pierwiastek nieskończoności


Małgorzata Południak zadebiutowała książką poetycką (nie tomikiem jak można było przypuszczać) zatytułowaną iluzorycznym określeniem- czekając na tajemniczego Malinę? Rodzaj męski tego żeńskiego rzeczownika jest uzasadniony, ale tylko dla wtajemniczonych, przypadkowy czytelnik dopiero podczas lektury dojdzie do wniosku jak dalece może się posunąć poeta w obszarach poszukiwań oryginalności, własnej niczym nie zmąconej i do tego przekonywującej czytelnika, że ta oryginalność nie jest czymś zwodniczym, nie jest pozerstwem, ani kreacją będącą dopełnieniem, lub uzupełnieniem braków, niezbędnym dla egzystencji poezji debiutanta - co w ostatecznym rozrachunku daje synergiczny efekt w postaci zainteresowania autorem i jego liryką na dłużej. Nic z tych rzeczy.  Zaryzykuję stwierdzenie, że jest to wewnętrzny dialog z Nieobecnością zmaterializowaną lirycznym słowem? A więc sytuacja liryczna niespotykana dotąd, ponieważ taki rodzaj dualizmu (może dwoistości) jest niezwykle rzadki. Jak dotąd nie miałem okazji spotkać coś podobnego w poezji Polskiej?  Wspomniana Nieobecność (czytaj Malina) to nic innego jak pożądana osobowość konieczna do funkcjonowania, na co dzień. Stąd w tytule: czekając, ale jak długo, czyżby było to dochodzenie poprzez ćwiczenie własnej osobowości, poddawanie jej wysiłkowi umysłowemu, bo tylko w głowie Malina może, w tym konkretnym przypadku musi zaistnieć, aby podmiot liryczny mógł normalnie funkcjonować i posiadać zdolność do podejmowania wyzwań natury egzystencjalnej. Tyle tezy, stawiam bez przekonania albowiem udowodnić jej wszystkie założenia będzie mi niezwykle trudno. Malina dualny, raz w kobiecej powłoce psychicznej, po wtóre manifestujący swoją męskość niezbędną w określonych sytuacjach, zabiegach o coś, walczący z przeciwnościami. Bardzo hermetyczny w swojej postaci, nie do końca przekonywujący albowiem oddać cechy męskie może wyłącznie mężczyzna, w kobiecej postaci zawsze będzie delikatny, mimo, że z jego ust płyną słowa twarde, akcenty ulokowane są w miejscach, w których mężczyzna zwykle milczy. Malina Południakowej, nie boję się użyć tego określenia- błądzi, błądzi sterowany kobiecą ręka, i jest to zamierzone, kobieta w ten sposób próbuje podkreślić swoją dominację, nawet na odległość, władcza w sposób nieograniczony, nawet myśli są przedmiotem swoistego zajęcia: w myślach można zdeformować nawet strach, wyciąć lasy i nie bywać jednocześnie w tych samych miejscach.  Wszechwładna i wszechmocna Malina rodzaju żeńskiego jeśli zechce uczyni wszystko, aby budować, niszczyć, ratować świat przyjazny obojgu, czas i miejsce nie mają znaczenia, drapieżna i jednocześnie łaskawa duszą i ciałem potrafi niczym Penelopa chronić Odysa, wszczepić mu te same zasady gry na odległość. W konsekwencji wszystko będzie po jej myśli, sterowane przecież, przewidywalne, i spodziewane zachowanie partnera w każdej sytuacji. Brzmi to buńczucznie, iluzorycznie, nawet budzi sprzeciw u każdego, kto przeżył coś podobnego. Takiego azylu w sobie dotąd nikt nie wymyślił, można egzystować w brzuchu wieloryba, można znaleźć schronienie w samotni, ale w sobie?  Celowo przywołałem tutaj Penelopę, ponieważ dostrzegłem w postępowaniu żeńskiego Maliny grę o wszystko, symbolem tej gry jest tkanie odzienia nicią Dejaniry, po której męski Malina bez problemu dotrze do domu. Z jednoczesnym rozpruwaniem jej, w tajemnicy przed wszelkimi pokusami, aby zabieg ten pokrył  się z terminem ucieleśnienia samotnie przeżywanych uczuć. Malina żeńska kocha, ale nie ukazuje tego, uważa, że jest to jej słaby punkt: ślubna pościel przysypana ziemią czeka. I wie doskonale, że: siła nie pochodzi od człowieka. Zatem, od kogo pochodzi siła przetrwania? Odpowiedzi trzeba szukać w sobie? Alter ego, ukryte walory obronne spoza materii, a może siły nadprzyrodzone nie wiadomego pochodzenia, ale nie mistyka czy magia. Malina dociera do wszystkich sfer zagrożenia, sfer niezbadanych i obszarów, które istnieją, ale dotąd nie miały znaczenia w życiu bohaterki,  lecz jeden po drugim pojawiają się w kuchni, pokoju a nawet na spacerze. Malina odporny, nabiera nowych niezbędnych cech przysposobienia, nawet znajduje korzenie w przedmiotach, choćby krzesło, w którym włókna nadal żyją i w miarę potrzeb z krzesła wyrośnie drzewo, idylliczne.

Poezja Małgorzaty Południak wymyka się wszelkim miarom porównawczym, nie da się umieścić w gronie pokoleniowym, w szeregu twórców o podobnych charakterze twórczym, nie jest - ani typową dla jakiegoś czasu, ani podobną do już prezentowanej, lub prezentowanej w przeszłości. Aczkolwiek widzę tu odniesienie do królika doświadczalnego Anny Janko, lecz Malina to wtórna postać samej poetki, raczej sposób zachowania, postępowania, szczególna osobowość, którą z konieczności trzeba doświadczyć, w złożonej sytuacji materialnej, w oderwaniu od czegoś, kogoś, dlatego mamy do czynienia z aktem twórczym, dosłownie, podczas którego nie tylko rodzą się wiersze, rodzi się jakby drugi charakter pokazywany w celu uzupełnienia braków, sił, odporności a nawet obcowania z bliską osobą na odległość. Akt twórczy, zabójczy w skutkach, bo nie wyobrażam sobie zachowania poetki od momentu pożegnania z Maliną. Nie będzie to łatwe jeśli niemożliwe, ponieważ dzieckiem tego związku jest książka. No i jawi się pułapka, zaczyna funkcjonować nowa zależność, już po za obszarem twórczym, o czym autorka nie zdaje sobie sprawy, jeśli książka ma już swój żywot odrębny, odcięta została pępowina, to autorka będzie musiała sobie z tym poradzić w innym uzależnieniu. Nowego Maliny nie wymyśli, partner, towarzysz w realu będzie musiał stoczyć bój z Maliną, czy autorka zajmie stanowisko rozjemcy, wątpliwe, a może zapomni o Malinie i wymyśli nową postać, tym razem trzecią w kolejności jako zamiennik lub ucieczka od problemów, a może wymyśli nowy rodzaj azylu. samotność ma różne oblicza, i stawia coraz to nowsze wyzwania? Bardzo daleko uciekłem od postawionej tezy, mam jednak nadzieję, że poetka mi wybaczy i nie przyjmie tego jako afront. Nie miałem takiego zamiaru, ale po wielokrotnym czytaniu książki czuje się zapędzony w kozi róg. Przysłowiowe maliny, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, jako przedstawiciel płci męskiej? Nie pozostaje mi nic innego jak tylko schylić czoła.

W jednej z wypowiedzi oceniającej debiut Małgorzaty Południak pojawił się nadrealizm, nie jako zarzut, lecz uświadomienie czytelnikowi, że ten rodzaj poezjowania jest realny, i ma swoje miejsce w poezji nie budzące sprzeciwu.  Wydaje mi się, że trochę na wyrost posłużono się tym terminem, nie widzę w liryce Małgorzaty czegoś nadrealnego, poetka nie wkracza w świat tropów i symboli, nie ucieka za daleko od pierwowzoru, wszystkie atrybuty którymi się posługuje są realne, natomiast wprzęga je w przewrotną osobowość Maliny, nadaje im znaczenie pierwszorzędne, choćby ślubna pościel, i krzesło a także pomieszczenia w które wprowadza lub przetrzymuje tam Malinę.  Jeśli nadrealizm to o charakterze podmiotowym, oscylujący w kierunku podmiotu czynności twórczych, a nawet tkwiący w samym podmiocie, inaczej nie byłoby Maliny, nie byłoby książki w takiej postaci. Chwała poetce za odwagę, z eksperymentu wyszło dzieło nacechowane nową wartością, skomplikowaną ale w przekazie możliwą do akceptacji, w warunkach kiedy coraz więcej ludzi przeżywa syndrom samotności, odosobnienia, przymusowej banicji, Malina staje się zbawiennym antidotum, bez uciekania się do drastycznych decyzji.

Na koniec o książce, niewątpliwie godna polecenia w stopniu najwyższymi. Nie dość, że ciekawa, to jeszcze poruszająca wielce: dramat, groteska, zaskoczenie, wzruszenie – wszystkie stany emocji funduje czytelnikowi autorka, ani przez moment nie czułem się znudzony lekturą ponieważ wiersze stanowią jakby ciąg informacji i obrazów ze sobą powiązanych, czyta się jakby opowieść napisaną lirycznym językiem, grafiki towarzyszące wierszom dodatkowo wciągają w treść i ją wzbogacają, obrazują, co w efekcie daje czytelnikowi możliwość konfrontacji własnego wyobrażenia z intencjami autorki. A nie są to ekfrazy ( tutaj ukłon w kierunku Rafała Babczyńskiego autora ilustracji) przysłużył się Malinie nie mniej niż poetka. Ukłon także w stronę wydawcy, Zaułek Wydawniczy Pomyłka ma już swoja renomę na rynku. W sumie udane przedsięwzięcie, a jako debiut, to z pewnością jeden z ciekawszych jakie ukazały się w roku minionym.

Jerzy Beniamin Zimny


Małgorzata Południak, Czekając na Malinę, Zaułek Wydawniczy Pomyłka, Szczecin, 2012