poniedziałek, 8 kwietnia 2019

W niebieskim zielniku.









                                           "bo żywosłowić ciebie jest żywicowanie"

krwawienie łzami nie czując bólu, utrata tchu w biegu odwróconym, nie ufanie słowu, które służy każdemu z osobna. Brać uśmiech za przejaw ironii, mieszkać w ciemnej izbie z malowanymi kamieniami, gdy ze ścian koledzy nieruchomo na twoją śmierć czekają. 

Obudziłem się bez niego ale z jego aurą pozostałą na moment obok, z jego ostatnim słowem w słuchawce uwięzionym, jak napiwek za pół godziny obcowania, ostatniego. Do następnego, niewiadomego, może w maju, może dopiero w raju? A tu kwiecień zaczął się liliami, będę je ścinać niech krwawią, a Ty patrz z góry jako i ja krwawię. Zechciej zważyć słowem swoje ciało, ostatni raz na ziemi kujawskiej, z pałuckim akcentem terapii alfabetu aż do Gammy.
Oni czekają na ciebie za rzeką, JA żegnam ciebie bez czekania, minuty, godziny aż do zamknięcia bramy, która bywa niekiedy lirycznymi skrzydłami? Nic, że rdzewieją odkryte niegdyś znaczenia, patrz idę amfiladą Miłostowa, zmiłowania, po drodze mijam naszych kolegów, mijam prawdosłowne cyklameny, nie zwracam uwagi na kamień, chociaż powinienem, być może na swoim grzbiecie, pod mchem, skrywa moje imię? Tego nie wiesz, oni nie wiedzą i absolut na końcu świata, gdzie końca poezji nie ma. Idź dalej drogą muszli i kamieni, zalesiony po brzegi, zasłowiony że aż wysłowiony, milczenie Twoje brzmi dzisiaj dzwonem, pieśni agonia wśród sarkofagów w równym szeregu.

Nie mogę nic powiedzieć lirycznego bo treny wymagają cierpienia, ślepego pióra, wiecznie poszukującego słowa uniwersalnego, które pomieści wszechświat, wobec poezji wiecznie mały. Nie mogę wymilczeć tej chwili, która nie pozostanie z nami, co było przed momentem za moment się na zawsze oddali, i Twoja postać na tle tych, co na ścianie. Teraz już nie tłem a samym sobą pośród nich. W Wirach wielki wir zawirował, wessał moją pamięć zapoczątkowaną w Sali Kominkowej, i dalej nic, długo nic, aż pojawiła się TRIADA, trzy pokolenia słów, trzy zbiory skończone bez cudzysłowu, z nadmiarem interpunkcji, opuncji i interwałów, potencjałem metafor budowanych jak piramidy Majów, ku słońcu, ku oślepieniu aby mrok się oswoił ze zniczami, ogarkami wiary.

Pożegnanie, a potem czuwanie przy grobie, ktoś odsłoni ten kamień, który urósł do opoki epoki, w malutkim mieszkaniu z gitarą, z duszami od żelazek, podkuwkami z których wypadło szczęście, uwięzione na długie lata w ścianach, aż przyszła pora suszy, nadeszły wiatry olimpijskie, ktoś WIELKI zdmuchnął ZNICZ i zapalił wieczną lampkę. Ostatnia część TRIADY, pierwsza cześć TRYPTYKU o poetyckich przeprawach na tamtą stronę morza martwego. 

Pożegnanie, brzmi krótko, na pamięć spada i spływa w ślepe zaułki mózgu, znak graficzny końca, widoczny już w połowie drogi, kiedy zapala się żółte światło, w oczekiwaniu na czerwone. RÓŻE tymczasem, za chwilę LILIE kredowe jak śmierć. CZEKAJ. na razie jesteś w WYBUDZENIU moim, gdy na szpitalnym korytarzu wypuściły swoje korzonki RÓŻE Z MONTREUX. Ubyło mi krwi wtedy - na te róże, na twoje zatrzymanie na ziemi, dwa lata, długie jak samotność w czterech ścianach. Już niczego nie wybiorę dla Ciebie, nikt ode mnie nie odbierze w kopercie papieru. List do Ciebie był zaproszeniem do słonecznego lata, opublikowany w ostatnim numerze Okolicy, pobrzmiewa w tej chwili jak epilog. 

JBZ