PROTOKÓŁ
z
posiedzenia Kapituły 36. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny na debiut roku
2019, w dniu 12.09.2020 w Poznaniu
Kapituła
w składzie:
1. Jerzy Beniamin Zimny – przewodniczący Kapituły, poeta, krytyk, wiceprezes ZLP Oddział w Poznaniu
2. Zbigniew Gordziej – członek Kapituły, poeta, prozaik, krytyk, publicysta, felietonista, prezes ZLP Oddział w Poznaniu
3. dr Karol Samsel – sekretarz Kapituły,
poeta, krytyk i historyk literatury polskiej, dr nauk humanistycznych na UW;
po
rozpatrzeniu zgłoszonych do konkursu 15 książek poetyckich postanowiła przyznać:
Nagrodę
Główną 36. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny:
Monice
Lubińskiej
z Katowic za tom poezji pt. „ Nareszcie możemy się zjadać” Wyd, Stowarzyszenie
Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Dom Literatury w Łodzi, 2019.
oraz
Piotrowi Jemioło za tom poezji pt. „ NEKROTRIP” Fundacja KONTENT w Krakowie, 2019.
Ponadto
Kapituła postanowiła wyróżnić:
Kaspra
Pfeipera z Katowic za
tom poezji pt. „Adblock” Wydawca: Dom Literatury w Łodzi, Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział
w Łodzi, 2019
podpisy: Jerzy Beniamin Zimny, Zbigniew Gordziej, Karol Samsel
Wyróżnić, czyli wyłączyć.
Laudacja 36. Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny
na debiut poetycki 2019 roku: P. Jemioło, Nekrotrip,
M.
Lubińska, nareszcie możemy się zjadać
Na początku, jeżeli Państwo oczywiście pozwolą, słowo o idei oraz – jeśli mogę się tak wyrazić – etosie Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny na debiut poetycki. Ażeby ów etos wiernie odzwierciedlić, odwołać pragnąłbym się do nietypowego (i nieoczekiwanego) tutaj z pewnością cytatu, albowiem cytatu z Michela Houellebecqa, skandalicznego artysty-pisarza, autora Uległości oraz Serotoniny. Odbierając Nagrodę Oswalda Spenglera za rok 2018 w Brukseli, pisarz, zupełnie nieoczekiwanie dla swoich słuchaczy, wyraźnie się bowiem odsłaniając, odniósł się do własnego rozumienia literatury. Cóż, nie muszę zapewne tu zaznaczać, że było to rozumienie na wskroś oryginalne i swoiste – że Houellebecq nie mógł nie zaskoczyć, utrzymując, że wierzy w ist- nienie… doskonałości pisarstwa poza wszelkimi estetyczno-artystycznymi konkurencjami i agonami, uznając je jedynie za wyjątkowo prymitywną biologiczną funkcję gatunku ludzkiego. Wyrafinowanie w wymiarze przetrwania oznaczać powinno zaś coś dalece bardziej złożonego niż stawanie w szranki z reprezentantem tego samego gatunku, bo zdolność ominięcia pułapki ślepego współzawodnictwa. Houellebecq tłumaczy:
Jeśli chodzi o dobrobyt narodów:
najlepszy sposób przeżycia nie sprowadza się do tego, by produkować to samo,
co wszyscy i być bardziej konkurencyjnym – najważniejsze, by wytwarzać coś,
czego nikt inny nie potrafi. W dziedzinie kultury: jeżeli moje książki
przetrwają, nie stanie się tak dlatego, że są lepsze niż inne, ale dlatego, że
się od nich różnią. W zapomnienie nie popada ten autor, który pisze książki,
jakich nikt inny nie mógł napisać [podkr. moje – K. S.] .
„Nie dlatego, że są lepsze niż inne,
ale dlatego, że się od nich różnią”, to słowa istotne o książkach, mogłyby z
powodzeniem stać się dewizą ambitnego konkursu na debiut. Dodajmy, to zarazem słowa
dla debiutanta niezwykle wymagające, o wiele trudniej w mojej opinii wypatrzeć
bowiem w debiutach (szczególnie już w debiutach poetyckich, silnie
zdominowanych przesłaniem „uprzemysłowionego” rynku nagród) inność artystyczną...
aniżeli artystyczną doskonałość. Czy tegoroczni laureaci 36. edycji Konkursu
im. Kazimiery Iłłakowiczówny, Monika Lubińska za tom nareszcie możemy się zjadać
oraz Piotr Jemioło za tom Nektrotrip spełniają ten wyśrubowany wymóg? Czy udało
im się mimo wszystko wyłamać poza pewien „przemysłowy” (utrzymam tę metaforę)
próg osiągania stylistycznej doskonałości?
Zacznijmy od erudycji. I Lubińska, i Jemioło
mają na nią dość sprecyzowany pogląd – nie da się ich w tym względzie pogodzić:
w żadnej mierze. Jemioło to młodociany trickster i starzec-ironista o twarzy
dwudziestokilkulatka, znakomity w partiach lirycznych, nazbyt łatwo natomiast
poddający się w mojej opinii strumieniowi łotrzykowskiej kreacji. Jest
zdyscyplinowany, w o wiele mniejszym stopniu grozi mu tautologia artykulacji
czy też logorea wypowiedzi aniżeli groziłaby Lubińskiej, dziś świetnej, ale w
przyszłości – mogącej łatwo zboczyć na mielizny tzw. transhumanistycznej
traktatowości. Co do Jemioły: fraza o młodocianym starcu nie wzięła się u
mnie znikąd, to część zeznania podmiotu lirycznego wiersza katastaza w pętli:
„wprawiono w ruch za 20-letnim starcem / elejską strzałę ” (gwoli precyzji
dodajmy, że w momencie przyjmowania nagrody Iłłakowiczówny – co nie dokona się
w swojej zwyczajowej formie z racji trwającej pandemii – Jemioło ma już lat
31).
Figura „20-letniego starca” jest tu
zresztą niezwykle symptomatyczna. Odsyła bowiem do mitu o puer senex, a więc
legendarnym „chłopcu starcu” przychodzącym na Ziemię w momencie największego
jej tragicznego apogeum (to tytułowa „parastaza” Jemioły). Puer senex
reprezentuje mityczną nadzieję na nadejście, niejako deux ex machina, pokolenia
młodych doświadczonych w cudowny zupełnie sposób ratujących zmartwiały ustrój
chylący się z winy starych ku upadkowi (nieprzypadkowo mit ten narodził się w
upadającym Imperium Rzymskim). Cóż z młodziutkiego mesjasza jednak, jeśli ten z
wiersza Jemioły uchodzi z przeznaczonego sobie planu mesjańskiego, wykorzystując
pierwszą nadarzającą się ku temu sposobność? Tak, jak prometejska, zostaje u
Jemioły również skompromitowana i odyseuszowa wizja losu, katabaza poznania,
odyseja umysłu poznającego w wierszu Katabaza jako forma joggingu. „Pikować po
spirali aż do barysfery: / z dumą pionierów zatknąć flagę na dnie” , sprawozdaje złośliwie podobne
ofiarnicze wyprawy Jemioło, ale i ja wobec niego będę złośliwy, odwdzięczając
się tym samym.
„Katabaza jako forma joggingu”,
powiadałby z przekąsem poeta? A może jest całkiem odwrotnie? Może „jogging jako
forma katabazy”? Frapujące jest u Jemioły to łączenie
trasgresyjnych greckich kategorii (wielkich w swoim pierwotnym zamyśle) z
bieganiem, tym bardziej, że autor Nekrotripa gotuje nam również „joggingowy”
koniec całości książki: „epifanie spaliły się // w słońcu, biegłem” . Trudno
uwolnić się od skojarzeń z wierszami Marcina Orlińskiego z tomu Tętno. Jemioło, można by
tak chyba powiedzieć, chwytliwie (ale i nieco nazbyt jaskrawo) przepisuje Tętno
Orlińsiego na język estetycznej metafizyki: „jogging” jest dla niego
odpowiednikiem równie ironicznego stosunku do narzędzi greckiej tragedii –
katabazy, katastazy oraz epifanii, co dla romantyka ironicznego „szybowanie”, kpiarskie
unoszenie się nad tekstem, „permanentna parabaza” stylu, ujmując rzecz już zupełnie
precyzyjnie, jak ujęli to swego czasu
Friedrich Schlegel oraz Paul de Man.
Lubińska stawia w tomie zaporę
wszelkiej intertekstualności, nie tylko tej klasycznej lub śródziemnomorskiej.
Gdy pisze w wierszu czym jestem, że „w odróżnieniu od kulistych skupisk /
materii zdegenerowanej / świec(i) światłem odbitym / od języków palców mózgów
przepon, / innych małych planet” , jest w tym pewna ontologiczna rozrzutność,
tak charakterystyczna dla transhumanistycznego artyzmu, mogąca się świetnie
kojarzyć z pewnymi dziełami przeszłości, choćby – Pieśniami Maldorora
Lautréamonta. Przypomnijmy, Maldoror na pełnym morzu dziko, upajająco i we
wzbudzającym przerażenie, niekończącym się zespoleniu spółkował z samicą
rekina, pod postacią ośmiornicy zaś oddał się ostatecznej walce – na śmierć i życie
– z samym Bogiem. Pod postacią ośmiornicy, która z „serajem czterystu ssawek”
stanowić miała dla Lautréamonta istotę doskonałą Ziemi w ogóle („jej dusza jest
nierozdzielna z moją”
, zwykł powtarzać poeta w uniesieniu).
Tak, Lautréamont mógłby być
znakomitym patronem pisarstwa transhu- manistycznego. Czy jednak młodzi
transhumaniści, w szczególności młodzi poeci transhumanistyczni – Lautréamonta
czytają? Czy czyta lub czytała go Lubińska? Nie wiem, nie mam pojęcia. Wiem
natomiast, że bez Pieśni Maldorora nie byłoby współczesnych arcydzieł
literatury transhumanistycznej chociażby w rodzaju Możliwości wyspy
wspomnianego tu Houellebecqa. Lubińska tymczasem potrafi odnaleźć się zadziwiająco
blisko intuicji Lautréamonta, bo jeżeli ośmiornica jest w Pieśniach... symbolem
transhumanistycznego uniesienia człowieka, uniesienia, które kosztuje go całą
rozkosz autodestrukcji, to czym są u Lubińskiej „ślimaki achatina” pochłaniające
u poetki „wiele bibliotek” świata ? Tu właśnie docieramy do istotnej kwestii
erudycji Lubińskiej. Zaryzykuję tezę, że ośmiornica Lautréamonta pokonująca
Boga, a także ślimaki Lubińskiej zjadające biblioteki świata to jeden i ten
sam, w rzeczy samej, gest zanegowania i sprzeciwu względem tradycji
humanistycznej w dwóch wariantach oddalonych od siebie w czasie. I doprawdy – nie interesuje
mnie, czy Lubińska Lautréamonta zna czy nie. Jej oko nie jest moim okiem, a jej
dzieło nie jest moim dziełem, dzisiaj zresztą – czas pewien po jego stworzeniu
– Lubińska jest w tym samym stopniu odbiorcą swojego tekstu, co ja.
Myślę do tego, że dobra laudacja
jest krytyką. Jeśli pozostaje afirmacją, widomie dokłada się do „uprzemysłowionego”
status quo współczesnej literatury. Co do krytyki Lubińskiej zatem – nie jestem
pewien, czy reprezentuje ona model współczesnej poezji transhumanistycznej,
raczej widzę w niej poetkę transsomatyczną, neutralizującą i dekonstruującą
odyseje, doświadczenia, przygody ciała. Owszem, zabawia się Poświatowską, choćby
wówczas, gdy zaświadcza, że „dostała wąskie pęciny umierających saren” , ale to
zaledwie kroniki przelotnych literackich znajomości, o wiele więcej w jej tomie
Justyny Bargielskiej, a niektóre wiersze, choćby takie, jak ***[urodziłam
synka, który jest niezbędny...] równają poziomem do głośnego Dziecka z darów tej
autorki, chociaż Lubińska tomu Bargielskiej nie mogła zapewne znać przed
wydaniem swego debiutu: nareszcie możemy się zjadać i Dziecko z darów to
równolatkowie, książki z tego samego 2019-ego roku.
Można ich nazwać za pomocą
powszechnie znanych terminów dzisiejszych humanistyki. Ona jest „liberalną
ironistką”
, a jej „liberalny ironizm” dobrze widać w wierszach, takich jak np.
niepokalane poczęcie zaświadczające o osobliwym przeżyciu „znalezienia się w ciąży
z fasolką szparagową”. On zaś to złośliwy trictkster sięgający o wiele dalej
niż do repertuaru ogrywanych chwytów intelektualno-retorycznych. Mimo wszystko
wciąż poruszają się po zastanej matrycy odniesień kulturowych, należy ich toteż
demaskować, do tego (m.in.) powinna posłużyć również niniejsza laudacja. W
sprawie Jemioły, dajmy na to, nieco drażni mnie łotrzykowska maska jego
poetyckiego porte parole w Nekrotripie. Niełatwo mi zgodzić się z Jerzym
Jarniewiczem, który zachwala wiersze Jemioły jako literaturę złego i brudnego
smaku, tzw. mondo poems . Nie, wedle mojej oceny Jemioło jest daleki od
przesady kampu, to zaś, co jest brane w Nekrotripie za kamp, jest typem pewnego
dość zwyczajnego łotrzykostwa, czy też – awanturnictwa, dość zwyczajnego jako
postawa, nastawienie, ukierunkowanie na świat, artystyczny światopogląd. Nie
warto mylić jednego z drugim – szkodząc być może w ten sposób autorowi.
To zresztą za sprawą pewnych łotrzykowskich
ciągot przekaz tekstów Jemioły ulega gdzieniegdzie wykolejeniu, do podobnego
wykolejenia, przede wszystkim do infantylizacji imaginarium – kamp by nie
doprowadzał, redukcja podobnego rodzaju nie leży w jego naturze. Infantylne są
u Jemioły np. kolejne multiplikowane peryfrazy, „karawan / krążownik polskich
szos / ulubiony resorak grabarzy” z
Instrukcji dla aspirujących grabarzy bądź też wyliczenia w rodzaju „coaxin,
zomiren, perazyna, asertin, inne bobofruty”
z mapy punktów węzłowych. To już zdecydowanie potknięcia, potknięcia
poety, któremu trywialna, niezdyscyplinowana swada przesłania w pewnym
istotnym jednak stopniu zgoła niebanalny warsztat. Jemioło oczywiście zwycięża,
ale dopiero wówczas, kiedy swoje łotrzykowstwo potrafi pożenić z wartościami łotrzykowstwu
przeciwstawnymi, dla przykładu – z liryzmem. I gdzieniegdzie, owszem, klimat
mondo czytelnikowi się udziela, jak w znakomitym, skatologicznym wierszu
Literaturo, o „pewnym” numerze „Literatury na Świecie”, ale to za mało, aby cały
tom szczodrze mianować określeniem mondo book. Owo połączenie mondo, liryzmu i łotrzykowskiego
nastawienia wybija się na tle innych jakości niezwykle poza tekstem Literaturo,
rzadko, i to raczej w pojedynczych wersach, takich jak „posłyszcie swąd wyściółki
pod cielskiem spaślaków” aniżeli w
poszczególnych lirycznych całościach.
Tymczasem Jemioło – jeżeli tylko
tego chce – potrafi być niebywale liryczny, lirykiem à rebours jest dla przykładu
dedykowany przedwcześnie zmarłemu Mirosławowi Nahaczowi wiersz 89 nie tylko o
niepokojącej predylekcji nekrotycznej, lecz już – tej nekrofilskiej, jak
mniemam. Wielka szkoda, że owe nekroza, pod pewnymi warunkami już nekrofilia
obrazowania muszą w dalszych partiach książki ustąpić funeralizmowi ujęć – jest
w tym co prawda jakiś zamysł poetyckiej syntezy, jakoby przemysł pogrzebowy i
przemysł literacki stanowiły tu awers i rewers tego samego zdezawuowanego oraz
skorumpowanego środowiska, lecz – nieco szkoda konceptu wstępnego.
Przy Lubińskiej wspominałem o poezji
Bargielskiej jako istotnym dla wyzewnętrznień tej akurat autorki literackim
intertekście. Przy Jemiole – intertekstualność jest bodaj najważniejszym
sposobem spełniania się wszelkich funkcji tekstu poetyckiego, a zatem –
najkrócej mówiąc – bez intertekstualności nie ma w Nekrotripie jakiegokolwiek
imaginarium: imaginarium jest czymś w rodzaju nie tyle przedstawienia, co
raczej – przedstawiającego, międzytekstowego odesłania. Prześledźmy, do jakich
tekstów literatury i kultury poeta się odwołuje: mamy jaskrawo widoczne aluzje,
czyli Matkę Boską płatnych morderców Fernanda Vallejo, „południowoamerykańskiego
Robin Hooda”, Jesúsa Malverdego, Ołeksandra Irwanecia, autora Choroby
Libenkrafta, Gombrowicza, czyli w „łotrzykowskiej lekcji” Jemioły, „świętego
Witolda herbu Kościesza” . Mamy Europejskiego Poetę Wolności z 2012 roku –
Dursa Grünbeina, „tą od mądrości krwi, nie tą łysą” , czyli Flannery
O’Connor (nie Sinnead), mamy artystów polskich wpisanych w zjadliwe Jemioły
etiudy, a także etiudki z życia polskiego przemysłu literackiego: Podgórniego,
Sadulskiego, Taranka bądź Kulikowską, mamy w końcu kpiny z artystycznych, dość
sezonowych mód polskich poetów na poliamorię.
Wiele tego, a to przecież nie
koniec, bo poza aluzjami widomymi są jeszcze narzucające się sugestie
historyczno- i krytycznoliterackich odniesień Jemioły. Przykładowo: „Poznasz po
wylince moje prawdziwe imię” z wiersza PIG, czy to nie pewna złośliwość lub
przynajmniej dwuznaczność sformułowana w kierunku autorki Wylinek, Joanny
Mueller? Z kolei refrenicznie ponawiana w wierszu Pionierzy formuła „i szli całą
noc”, „szli całą noc”, „nie byli już dziećmi” (w którymś z wierszy pojawi się
już wprost motyw krucjaty) – czy nie jest to zakamuflowane odniesienie do
ostatniego zdania Bram raju – najsłynniejszej może polskiej antypowieści
Jerzego Andrzejewskiego (poza Miazgą tego samego autora), utworu o krucjacie
dziecięcej złożonego z jednego ciągnącego się przez cały tom okresu zdaniowego,
a także z drugiego esencjonalnego zdania „I szli całą noc” wieńczącego całość
strumienia narracji Bram raju, niejako akcentującego i zatrzymującego tej
narracji rytm.
Gdzie Jemioło-erudyta mówi o sobie
samym jako poecie? Co do jego samego jako twórcy, poeta nie zgadza się na słynne
równanie Arthura Rimbauda „Ja to ktoś inny”, tak jak nie godzi się na bezmyślnie,
nowinkarsko przyjmowany pakt antymimetyczny: „ja to nie ja ani nikt inny”, tłumaczy,
dodając, „nie wierzę w nieprzystawalność słów
do rzeczy / choć nie chcę skończyć jak czarny strecz / wokół kartonu o
podejrzanej zawartości” . Cóż, nie wierzyłbym jego zarzekaniu się przeciwko
formułom Rimbauda, w wierszu PIG czytamy już bowiem coś bardzo z ducha autora Sezonu w piekle: „będąc
naraz mordercą, śledczym, ofiarą – / rdzawy rekwizyt wywabiam z luminolem” .
Przenieśmy się w obszar liryki Lubińskiej.
Wielkim atutem jej pisarstwa jest jego językowy obraz świata, a właściwie
konsekwentne uzyskiwanie efektu rozpadu owego obrazu świata wraz z pogłębianiem
się transhumanistycznej perspektywy podmiotu. „Tkanka dla wzrostu / rozłogi dla
wzrostu / wszystkim byliny / obojgu zielne / jednemu trawa” , zapisuje poetka w
puencie wiersza wiechlinowaci. „Kobieto mężczyzno / poskładajcie wasze łokcie /
klik klik do pokrowca i w kosmos” , czytamy z kolei w festiwalu latających ryb.
To język naturalnie opuszczający swojego humanistycznego nadawcę. Opuszczenie
owo, owa secesja, można rzec, dokonuje się spolegliwie, bez jakiegokolwiek
wybiegu, tricku, wymuszenia. Czytając tomy takie, jak nareszcie możemy się
zjadać, rzeczywiście przyłapać można się na odczuciu, że na nic wszelkie
formalne, pozaformalne eksperymenty, że czasami przeminąć musi kilka pokoleń,
aby językowy obraz świata, którego niewolnikiem jest nasz sposób opowiadania,
ustąpił pod naporem innego opisu świata, np. mniej antropocentrycznego. To bowiem, co Italo Calvino osiąga z pomocą eksperymentu narracyjnego w Opowieściach
kosmikomicznych z 1965 roku (m.in. nakazując przemawiać odnarratorsko pyłowi
kosmicznemu), w 2020 roku Lubińska osiąga bez sięgania po jakiekolwiek
koncepty, rusztowania czy innowacje. Jej skala depersonalizacji konfesji
lirycznej zdecydowanie przewyższa możliwości depersonalizacji opowiadania,
którymi jeszcze pół wieku temu dysponował, legitymował się genialny i pomysłowy
Calvino. I to nie kwestia warsztatu, bo w nim Calvino Lubińską przekracza po
wielokroć, a wrażliwości, świadomości,
m.in. tej ekologicznej i czujnej spostrzegawczości. W 2019 roku Lubińska może spostrzec
już o wiele więcej aniżeli jeszcze pięć lat wcześniej Bronka Nowicka, autorka nagradzanego Nakarmić kamień. I z tego naddatku wiedzy i czasów – Lubińska
czyni stosowny użytek.
Tym bardziej mam do niej żal o
promocję pewnego naiwnego punktu widzenia podmiotu. Z braku lepszego określenia
nazwę go russowskim. „Wywlecz z siebie szkielet / kilka układów / z własnych
zewnętrzności / zrób sobie dom / taki do którego nikogo nie można zaprosić”,
notuje poetka w wierszu ślimaki, brzuchonogi. Owo zbycie się siebie, własnych
organów, wnętrzności, hormonów, genów, a także genomów, zbycie się przypominające
zeświecczoną formę dawnego religijnego askesis – to przecież utopia, całkowite
pomylenie zbywalnego z niezby- walnym, maski z twarzą, kostiumu z ciałem etc.
Lubińska tkwi w wielkiej trans- somatycznej utopii, upojona wizją własnego
upragnionego askesis, lecz jej tęsknota za przedustawną nieomal jednością świadomości
ludzkiej z naturą zdaje mi się tylko sublimacją głębokiej melancholii,
reprezentowanej oczywiście nie wprost, przez podmiot liryczny tomu. Ta
melancholijna wiara w powrotną, russowską jedność wszystkiego ze wszystkim, w
organiczną całość ludzko-zwierzęcych i zwierzęco-ludzkich stopów owocuje liryką
– jak już podkreślałem – transsomatyczną, ale nie transhumanistyczną, bowiem do
transhumanizmu, takiego, jaki na gruncie polskim reprezentuje Olga Tokarczuk
książką Prowadź swój pług przez kości umarłych, na gruncie europejskim
natomiast Houellebecq z wymienioną Możliwością wyspy – brakuje Lubińskiej
dobrze sformułowanych pytań etycznych i płaszczyzny wewnętrznego dramatu
zdolnego przełamać wytworzoną przez autorkę, melancholijną, ale także
jednostajną niestety – snutą przez siebie transsomatyczną utopię. Wszystko
jednak jeszcze przed nią, tak jak wszystko przed nie gorszym od niej, chociaż
chyba bardziej świadomym literacko i tekstualnie Jemiołą.
„Nagroda za ciałokształt” . Być może
ta właśnie metafora Lubińskiej przede wszystkim powinna znaleźć się w finale
niniejszej laudacji. Wyraża ona niebywale wiele. Przede wszystkim: perspektywę
zwątpienia oraz rozczarowania młodych poetów przemysłem nagród literackich. Po
nich: pogardę i protekcjonalność wielu z nich wobec tego, co uprzemysłowione. Również z tego powodu niniejsza laudacja stała się – poza sobą samą – także i
regularną krytyką nagrodzonych tomów. W całkowitej zgodzie z intuicją Michela
Houellebecq’a uważamy bowiem, że zadaniem konkursowej kapituły jest / winno być
wyłączyć debiutanta z cyrkulacji literackiej rywalizacji oraz współkonkurencji,
wyróżnić, czyli wyłączyć – nie zaś w ów obieg włączać, zasilając nim nader
ponurą kolejkę następnych „darwinowskich
widm”, „widm” literatury. A czy podobnemu zadaniu jesteśmy w stanie sprostać, i
to nie jako teoretycy, praktycy, czy też ktoś pomiędzy – lecz jako kapituła
określonego, ograniczonego możliwościami konkursu? Pewnie nie, wyzwanie
podobnego rodzaju przekracza nieraz ludzkie siły, możliwości, a także kompetencje. Dobrze będzie, jeśli
podobną wizją uprawiania literatury, wizją usiłującą ominąć darwinowskie pułapki
całej twórczej biologii, chociaż w pewnym stopniu zdołamy
zaintrygować (bo przecież –
nie ją upowszechnić). Paradoksalnie rzecz biorąc… to także rodzaj
transhumanistycznego heroizmu.
Karol Samsel
1.M.
Houellebecq, Zachód jest w stanie zapaści [Wystąpienie Michela Houellebecqa z
okazji otrzymania Nagrody Oswalda Spenglera za rok 2018, Bruksela, piątek, 19
października], tłum. D. Zańko, „Znak” 2019 nr 5 (768), s. 10.
2.
P. Jemioło, katastaza w pętli, [w:] tegoż, Nekrotrip, red. poetycka R. Jurczak,
Kraków 2019,
3.Tegoż,
Katabaza jako forma joggingu, tamże, s. 20.
4.
Tegoż, katastaza w pętli, tamże, s. 40.
5.M.
Lubińska, czym jestem, [w:] tejże, nareszcie możemy się zjadać, redakcja serii
i tomu: R. Gawin, Łódź 2019, s. 29.
6.Comte
de Lautréamont, Les Chants de Maldoror, [w:] tegoż, Oeuvres complètes, edité
par J. Corti, Paris 1953, s. 215. Cytuję za: G. Bachelard, Bestiarium
Lautréamonta, przeł. H. Chudak,
„Pamiętnik
Literacki” 1971 nr 2, s. 196-197 w przekładzie tłumacza Bachelarda.
7.
M. Lubińska, ***[pod waszą nieobecność wiele bibliotek…], dz. cyt., s. 62.
8.Tejże,
hipoteza braku brzegów, [w:] tamże, s. 41.
9.W
rozumieniu Richarda Rorty’ego, autora Przygodności, ironii i solidarności,
„liberalna ironistka” jako
projektantka (wyłącznie projektantka, jeszcze nie architektka) „liberalnej
utopii” jest przede wszystkim „osobą stawiającą czoła przygodności własnych
przekonań i pragnień oraz żywiącą pośród nich nadzieję na to, iż zmaleje
cierpienie – i można będzie uniknąć poniżania jednych istot ludzkich przez
drugie”. Zob. więcej: M. Kwiek, Richarda Rorty’ego postmodernistyczny świat
ironii, „Kultura Współczesna. Teoria – Interpretacje – Krytyka” 1996 nr 1, s.
56-57.
10.M.
Lubińska, niepokalane poczęcie, [w:] nareszcie możemy się zjadać, dz. cyt., s.
15.
11.„Piotr
Jemioło, orfejski kinofil i amator slasherów, powołuje do życia nowy gatunek
wiersza: mondo poems”. Zob. J. Jarniewicz [blurb], [w:] P. Jemioło, dz. cyt.,
skrzydełko czwartej strony okładki.
12.P.
Jemioło, Instrukcje dla aspirujących grabarzy, tamże, s. 16.
13.
Tegoż, mapa punktów węzłowych, tamże, s. 31.
14.Tegoż,
Instrukcje…, tamże, s. 16.
15.Tegoż,
Angażuję się, gdy nie patrzysz – , tamże, s. 19.
16.Tegoż,
Żeby nie było dziecka, tamże, s. 24.
17.Tegoż,
PIG, tamże, s. 33.
18.
Tegoż, Pionierzy, tamże, s. 21. Intrygująco zapowiada ów wiersz puenta wiersza
go poprzedzającego, już cytowanej Katabazy jako formy joggingu: „z dumą
pionierów zatknąć flagę na dnie”.
Zob. przypis 3., a także jego kontekst.
19.Tegoż,
en face, tamże, s. 30.
20.Tegoż,
PIG, tamże, s. 33.
21.M.
Lubińska, wiechlinowaci, dz. cyt., s. 18.
22.Tejże,
festiwal latających ryb, dz. cyt., s. 25.
23.Tejże,
ślimaki, brzuchonogi, dz. cyt., s. 45.
24.Tejże, ***[pod waszą
nieobecność wiele bibliotek…], dz. cyt., s. 62.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz