czwartek, 29 marca 2012

Gromnica (2)




(.....)

Na sali wygaszono światła. Wszystkie, bo inaczej się nie dało. Zrobiła się ciemnota, taka że nas za kurtyną w świetle stojącego żyrandola, widać było jak na dłoni. Wyraziście i to mocno, bo na sali ryk się zaczął. Chichot dziewcząt i wycie podpitych. Ten sam głos co przedtem zaczął wszystkich uciszać, groził wyrzuceniem z sali. Milicją jeżeli taka będzie potrzeba. Widownia falowała od śmiechu. Gdzie tu masz milicję – ktoś krzyczał – posterunkowy jest z nami, po służbie, daj spokój, Maciej, dużo to mamy do śmiechu? Tak wykrzykiwali jeden przez drugiego. Potem chórem wywołali artystów, a ten który uświadamiał Macieja, rozsunął kurtynę i powiadomił widownię, że dzisiaj będzie robił za konferansjera. Zapowiedział to, co wie i prosił o posłuch, bo to wystąpi młodzież ze szkoły i może im coś nie wyjdzie. Ale my tu są łaskawi i każdego przyjmiemy po naszemu, bez bicia, przynajmniej dzisiaj. A jak będzie dobrze, to nas nie wypuszczą aż do rana, bo to taki pierwszy przyjazd artystów do Górzyna. I taka okazja może im się już nie trafić. Grajcie – powiedział i zszedł na widownię.
Arek to już był całkiem wytrącony. Miał wystąpić pierwszy. Po nim ja. Obu nam teksty uleciały, a na widowni już tąpali w podłogę. Poziomka zbladła, nerwowo przerzucała teksty, a widownia nagliła. Wszyscy bezradnie patrzyli na mnie jakbym miał coś nagle sprawić, coś na poczekaniu, z czym można wyjść do ludzi i udawać, że to celowe. Stałem i dojrzewało we mnie to coś. Nie czułem tego, nie miałem przed oczami. Pustka i przerażenie. Nic. Zupełne zero. Powietrze. Z zerem wyszedłem. Ucichło. Coś zacząłem, ale tego już nie słyszałem. Rozlałem się jak woda z przewróconego wiadra.
– Widzita mnie? Widzita?
– Nie widzę. Patrzcie głośniej. To tak jak na zebraniu w gminie. Mówią, a nie widać potem tego co mówią. Liczą, a rachunki są wyższe. Jednemu policzyli nawet bociana na łące. Jego łąka, jego bocian.
– Mnie policzyli sarny. Pasły się w zbożu. Teraz mleka muszę odstawiać więcej – ktoś wtrącił się z sali.
Musiałem przerwać występ, bo chłopi brali wszystko do siebie. Mógł się z tego wiec zrobić bez niczyjej zgody. Widziałem jak Poziomka zbladła. Będzie niedobrze, pomyślałem, na sali jest z pewnością cenzor, a ja tu walę teksty wolne, poza scenariuszem. Wyhamowałem, poprosiłem o ciszę. Cisza nastała, ale tylko na moment. Jeden taki z końca sali wstał i zaczął wymachiwać kapeluszem. Trochę podpity był i prosto z roboty przyszedł, bo waciak miał na grzbiecie i na nogach gumiaki. Zaczął mi się przyglądać, świdrował oczami, przez mgiełkę zapewne, coraz bliżej podchodził, bliżej aż poczułem jego oddech. Spojrzał mi w oczy i z radością wypalił:
– Ludzie! Drwali nam tu przysłali. Ja tego znam – wskazał na mnie – on z lasu, a teraz artystę udaje. Zobaczymy, jaki z niego aktior?
Był to Waluś, bliski od kieliszka Weterana. Widywałem ich razem. Przesiadywali pod kapliczką Najjaśniejszej. Odprawiali egzorcyzmy, nawracali abstynentów, którym z nimi nie było po drodze, a właśnie tędy przechodzili koło kapliczki. Waluś nalewał do musztardówki i mówił, że od tego wszystkich diabłów poniesie, daleko aż zabłądzą i nigdy do nas nie wrócą. Niejeden przechodzący się napił i potem z diabłem szedł do chaty. Waluś mówił, że po jednym diabeł w kółko chodzi. Trzeba dwa przechylić, inaczej diabła się nie pozbędziesz.
Waluś usiadł w pierwszym rzędzie i powiedział, że będzie miał wszystko na oku. Aby przykrótko nie gadali i śpiewali z gardła, jak na pochodzie, bo tu na sali sami przodownicy pracy. Kołchoz płaci za występ i on Waluś nie odpuści społecznego grosza. Usiadł i po chwili zasnął.
Spektakl ruszył i do końca nikogo już z krzesła nie podniosło. Nawet wtedy, kiedy śpiewałem o biurokratach, a Arek udawał petenta. Ludziska słuchali. Nigdy dotąd coś podobnego w klubie, na wsi pegeerowskiej, takiego się nie działo. Miałem tego świadomość i starałem się tylko jak mogłem widownię rozśmieszać. Po występie owacji nie było końca. Podchodziła do nas młodzież. Pytali, skąd my i kto nas takich rzeczy uczy. Pytali, czy zostaniemy aktorami i czy szkoła, do której chodzimy, uczy tego wszystkiego. Arek odpowiadał za nas wszystkich. Nie byłem już przy tym, bo wyszedłem na dwór zaczerpnąć świeżego powietrza.
Poszedłem nad rzekę. Płynęła sporym zakolem tuż na skraju wsi. Piaszczysta droga, jedyna prowadząca przez wieś kończyła się w pobliżu wysokich dębów. Tam też znajdował się malowniczy drewniany most. Wąski, na szerokość konnego wozu, no może jeszcze trochę więcej, piękny mostek, taki jak z popularnej piosenki. No więc mostek i nic ponadto, na który teraz wchodzę i słyszę pracujące deski pod moim ciężarem. Luźne deski, wyrobione od kół, przypominają mi klawisze od fortepianu. Wydają dźwięki a ja je układam w melodię. Jeszcze nie wiem, że kiedyś tutaj wrócę. I nie wiem też, dlaczego przyszedłem na ten mostek. W noc i do tego bez towarzystwa. Przyszedłem wiedziony przyszłością, instynktem, który właśnie w tej chwili powiedział mi, że wrócę tutaj dokładnie za pięć lat. Myśli moje myśli jak nurt tej niespokojnej rzeki, w ciemności widzą wszystko, co oddalone, ale na razie tkwię w rzeczywistości i staram się postrzegać wszystko, drobiny i monumenty, ważne i mniej ważne. Bliskie i oddalone. Moje i obce.

(.....)


Jerzy Beniamin Zimny


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz