Ostatnie spotkanie z Januszem Koniuszem, zaaranżowałem mając świadomość skutku jego śmiertelnej choroby. Wierzyć trzeba nawet w cud, lecz powinność spoczywa na każdym, kto zdaje sobie sprawę z tego, że może się znaleźć w takiej samej sytuacji - zagrożenia życia. Pojechaliśmy do niego, czekał na nas w Klubie Dziennikarza, już od godziny. Nie mógł się doczekać, bo zawsze tak jest w sytuacji, kiedy człowiek już niczego dobrego się nie spodziewa, a jak już się trafia, to czekanie na to, jest swego rodzaju niezwykłym wydarzeniem, bez krzty przesady. Moja mama w taki sposób przyjmowała nasze odwiedziny, dopiero teraz rozumiem, jakie to jest uczucie, kiedy się na kogoś czeka będąc dotkniętym ciężką chorobą? Dzisiaj jesteśmy jeszcze razem, jutro każdy ze swoimi problemami będzie się zmagał tak długo jak mu wystarczy sił, pomoc też ma swoje granice - mówimy o tym pijąc kawę w otoczeniu młodych ludzi, którzy zaczynają karierę dziennikarską.
Kiedyś panował
tutaj ruch, ludzie miejscowej prasy, literaci spotykali się przeważnie dla
zasady, zwyczaj im nakazywał takie kontakty, wymieniali poglądy i spostrzeżenia
na tematy budzące emocje. Ulicę Niepodległości, zawsze kojarzyłem z Koniuszem,
jest tutaj kościół, park i duży parking, jest za rogiem szpital, na końcu parku
- dom towarowy. Lepszego miejsca nie
trzeba, zawsze zazdrościłem Januszowi takiej lokalizacji, która była powodem
jego przywiązania do Zielonej Góry. Mógł wrócić do Sosnowca, ale nie zrobił
tego, stał się twarzą tego miasta, odkąd sięgam pamięcią, do lat sześćdziesiątych,
w internacie słuchałem jego opowiadań płynących z głośnika wiszącego na korytarzu, już wtedy był
bardzo popularnym pisarzem, obok Eugeniusza Paukszty, z którym był
zaprzyjaźniony.
Odprowadził nas pod sam parking, szliśmy
po zeschniętych liściach w kierunku kamienicy, w której mieszka, za rogiem
szpital nieco dalej dworzec kolejowy, z którego jeszcze niedawno odjeżdżałem do domu w każdą
środę po przepracowanych godzinach w krośnieńskiej fabryce urządzeń
gastronomicznych. Janusz opowiada jak sobie radzi z zastrzykami: "do
wszystkiego można się przyzwyczaić" do choroby też, i do śmierci, nawet
trzeba, bo jest człowiekowi wtedy lżej. ŚMIERĆ JEST KWESTIĄ CZASU,
przypomniałem sobie tę sekwencję sprzed kilku lat, kiedy lekarka skazała mnie
na walkę z nowotworem, którego nie miałem. Janusz nie zdradza niepokoju, nic nie
mówi na temat swojej choroby, tylko o lekach i zastrzykach. Nic mi nie przychodzi do głowy, jedynie
Bożena, moja żona, zmiękcza powagę naszego spotkania i wrzuca do puli
zabawniejsze tematy.
"Zielona Góra i
Janusz, Krosno i ja, Bielsko i Bożena". Takie pary są na miejscu, takie pary są
bardzo liryczne: śpiewam na głos wyjeżdżając z winnego miasta. W inny sposób nie
potrafię stłumić żalu, że wszystko ma swój koniec, że wszystko jest na
zatracenie. Jesteśmy bezsilni, jesteśmy tylko po to, żeby zachować gatunek
ludzki, reszta to produkty uboczne naszej obecności.
(Róże z Montreux)
(Róże z Montreux)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz