niedziela, 29 października 2017

Poeta siedmiu wzgórz




Ostatnie spotkanie z Januszem Koniuszem, zaaranżowałem mając świadomość skutku jego śmiertelnej choroby. Wierzyć trzeba nawet w cud, lecz powinność spoczywa na każdym, kto zdaje sobie sprawę z tego, że może się znaleźć w takiej samej sytuacji - zagrożenia życia. Pojechaliśmy do niego, czekał na nas w Klubie Dziennikarza, już od godziny. Nie mógł się doczekać, bo zawsze tak jest w sytuacji, kiedy człowiek już niczego dobrego się nie spodziewa, a jak już się trafia, to czekanie na to, jest swego rodzaju niezwykłym wydarzeniem, bez krzty przesady. Moja mama w taki sposób przyjmowała nasze odwiedziny, dopiero teraz rozumiem, jakie to jest uczucie, kiedy się na kogoś czeka będąc dotkniętym ciężką chorobą? Dzisiaj jesteśmy jeszcze razem, jutro każdy ze swoimi problemami będzie się zmagał tak długo jak mu wystarczy sił, pomoc też ma swoje granice - mówimy o tym pijąc kawę w otoczeniu młodych ludzi, którzy zaczynają karierę dziennikarską.
Kiedyś panował tutaj ruch, ludzie miejscowej prasy, literaci spotykali się przeważnie dla zasady, zwyczaj im nakazywał takie kontakty, wymieniali poglądy i spostrzeżenia na tematy budzące emocje. Ulicę Niepodległości, zawsze kojarzyłem z Koniuszem, jest tutaj kościół, park i duży parking, jest za rogiem szpital, na końcu parku - dom towarowy.  Lepszego miejsca nie trzeba, zawsze zazdrościłem Januszowi takiej lokalizacji, która była powodem jego przywiązania do Zielonej Góry. Mógł wrócić do Sosnowca, ale nie zrobił tego, stał się twarzą tego miasta, odkąd sięgam pamięcią, do lat sześćdziesiątych, w internacie słuchałem jego opowiadań płynących z  głośnika wiszącego na korytarzu, już wtedy był bardzo popularnym pisarzem, obok Eugeniusza Paukszty, z którym był zaprzyjaźniony.
    Odprowadził nas pod sam parking, szliśmy po zeschniętych liściach w kierunku kamienicy, w której mieszka, za rogiem szpital nieco dalej dworzec kolejowy, z którego jeszcze niedawno odjeżdżałem do domu w każdą środę po przepracowanych godzinach w krośnieńskiej fabryce urządzeń gastronomicznych. Janusz opowiada jak sobie radzi z zastrzykami: "do wszystkiego można się przyzwyczaić" do choroby też, i do śmierci, nawet trzeba, bo jest człowiekowi wtedy lżej. ŚMIERĆ JEST KWESTIĄ CZASU, przypomniałem sobie tę sekwencję sprzed kilku lat, kiedy lekarka skazała mnie na walkę z nowotworem, którego nie miałem. Janusz nie zdradza niepokoju, nic nie mówi na temat swojej choroby, tylko o lekach i zastrzykach.  Nic mi nie przychodzi do głowy, jedynie Bożena, moja żona, zmiękcza powagę naszego spotkania i wrzuca do puli zabawniejsze tematy.

"Zielona Góra i Janusz, Krosno i ja, Bielsko i Bożena". Takie pary są na miejscu, takie pary są bardzo liryczne: śpiewam na głos wyjeżdżając z winnego miasta. W inny sposób nie potrafię stłumić żalu, że wszystko ma swój koniec, że wszystko jest na zatracenie. Jesteśmy bezsilni, jesteśmy tylko po to, żeby zachować gatunek ludzki, reszta to produkty uboczne naszej obecności.

(Róże z Montreux)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz