Rytuałów nie będzie
Są w kraju poetki, o których poezji
niewiele mogę napisać, bo niewiele wiem, mimo zaczytywania się, co jakiś czas ich
tomikami. Powroty do poezji trudnej w przekazie, są jak wędrówki donikąd,
chociaż cel, jaki mi przyświeca jest bardzo ambitny, żeby nie powiedzieć -
ambiwalentny. W jakim stopniu akceptuję lub odrzucam twórczość na rzecz osoby
autora i na odwrót – przeciw niemu? Tutaj też jestem kropce i nie znajduję dla
siebie jakiegokolwiek usprawiedliwienia stając prędzej czy później przed faktem
bezpośredniego kontaktu z osobą autora?
Zatem muszę jakoś pogodzić znaczenie misterium z ideą obrządku - jak już
niektórzy mogli się zorientować, że chodzi tutaj o twórczość Beaty Patrycji
Klary i Barbary Janas-Dudek. I nie tylko. Wcześniej w czasach zamierzchłych
musiałem odpuścić znanej poetce Urszuli Małgorzacie Benka, za cholerny
„dandyzm”. Taki już mój los feministy, jakby za karę, nigdy z wdziękiem
odczuwalnym podchodzę, raczej się czaję przed poetycki cokół, aby coś
konkretnego skrobnąć i przy tym zachować własną głowę na karku? Czytam wiersz
po wierszu i znajduje poetkę w stanach odmiennych, w całej rozciągłości
huśtawki nastrojów, ale trzeźwej i uważającej na to, co mówi. A mówi wbrew
sobie, że niewiele mówi, raczej każe słuchać swojego milczenia, bo podobno w
milczeniu potrafi powiedzieć najwięcej:
dzisiaj jestem sobą, więc słuchaj, czego nie powiem, czytaj między grymasem,
przygryzioną wargą a tym, co wypływa mi z ust/…/ Czyżby mowa ciała, które
najlepiej i najskuteczniej potrafi wyrazić ból spowodowany nie tylko fizycznym
działaniem? Adwersarz jest jednocześnie
winowajcą i cierpliwym słuchaczem „milczenia” poetki, która ubolewa”: /…/muzyka, która rodzi się między nami jest rzewna,
nie pójdziemy razem, przede mną nie ma świata. za mną nie ma ciebie/…/. O
kim mowa, i do kogo te słowa są adresowane. Demiurg, Zbawiciel, Salvador, Mąż?
Każdy z wymienionych pasuje poetce do nadania rangi słowom, które tutaj
wypowiedziała, lub przemilczała. Jeśli mam dokonać wyboru, stawiam na Boga, ale
nie jestem do końca zwolennikiem takiego spotkania w chwili tragicznej śmierci?
Ów piorun (wyładowanie) niekoniecznie musi być jedynym rozwiązaniem, a może
chodzi tu o wyładowanie napięć wynikających z miłosnych uniesień, z
wyczekiwania na supernową lub grom z jasnego, domowego nieba? Poetka prowokuje
czytelnika (w mojej osobie) jakby sądziła, że jest aż tak łatwowiernym? Niezbadana
natura kobieca jest deklaracją na wyrost, kamuflaż, skóra, w jaką przywdziewa
się tutaj podmiot liryczny jest przeźroczysta, o czym poetka z Chorzowa nie
wie, albo jej się to udało bezwiednie w trakcie miękkiego wchodzenia w metaforyczny temat. To z mojej strony tylko
podejrzenie, myślę, że to „zlepianie się w środku” zapoczątkowane w
dzieciństwie jeszcze trwa, czego dowodem jest przesłanie dominujące w omawianej
książce. Klary w podobny sposób buduje napięcia w swoich wierszach, ale nigdy
nie zdejmuje maski, poetka z Chorzowa nie musi zdejmować swoich masek, bo jak
już wyznała – jej ciało niczego nie potrafi ukryć. Stąd jak mniemam musi kiedyś w końcu dojść do
rytuału. Wieńczącego długi okres mistyfikacji z udziałem najbliższych osób,
Bogu ducha winnych? Przerażam samego siebie, i chciałbym pomóc poetce w
porządkowaniu słów, co według niej jest niemożliwe, zanim dojdą do logicznego składu
zgniją, a ten, na którego liczy, nigdy
nie zaprosi jej do wiersza.
Wieszczba, wróżebność, sięganie po
rekwizyty mistyczne, przywróci kilku tysiącom wiarę (urodzi Chrystusa), a potem
wyjdzie przez szczelinę i pozostawi
jedynie zapach i cień. To bardzo dużo i zarazem bardzo mało, jeśli brać pod
uwagę cały ten niedostatek fizycznego ciała, które może więcej dać aniżeli
wziąć? To jest moim zdanie zaczyn źródłowy tego tomu, zaczyn, który powstaje w
trakcie codziennych domowych „rytuałów”, a puentą - dopiero zasygnalizowaną będzie
w przyszłości RYTUAŁ - ten dokonujący uwieńczenie ostateczne, w niewiadomym
miejscu i w wyrazie, słowie trudnym do określenia. Poeta zwykle kłamie, więc
można jej wierzyć nawet między akapitami, między kropką a jej brakiem, a i
między wierszami. Przynajmniej ja dostrzegam „wysoki cień” słodkiego miłosnego
Igrzyska, chociaż poetka bezpośrednio o tym nie mówi?
Coś, wobec czego nie można przejść bez
komentarza. „Zastępczy samochód” jak
zastępcze ciało albo nowe mieszkanie bez oświetlenia. Cud, że żyję, wychodząc z
nie swojego ciała, moje dramaty nie będą dramatami innych, bo któż wsiądzie do
„rozbitego samochodu”? W poezji można przyspieszać, można hamować, ale nie
można nie wsiadać, zawsze jest jakaś cena i jest jakaś ofiara w ostatecznym
rozrachunku, z pewnością nie nadaremna. Choćby wnioski, których trzeba najpierw
doświadczyć /…/ stanęliśmy na głowie
zapominając o nasionach/…/. Takich mądrości w tomie Barbary Janas – Dudek
jest bez liku. Drugiego czerwca nie może już nigdy się powtórzyć. Data, którą
należy wymazać z pamięci, wiersz ma jednak wieczną pamięć.
„Słowo może unieść wszystko” mówi poetka
„kilka milimetrów nad ziemią” wcielając się w pozycję larwy, która kiedyś
odleci motylem? Ze snu mężczyzny, któremu pozwala na osobność? O ten moment
chodzi, może nie w połowie czegoś, aktu, związku dorastania do dojrzałości, niezadowolenia
a może przesytu. Na wyrost kroi swój łach pokutny, obarcza siebie winą, która
bardziej przypomina ofiarę złożoną w domu, w każdym miejscu lirycznego
odosobnienia. Rozumiesz mnie albo tolerujesz, mimo to „zgarniam pokarm z twoich
ust i otwieram się na więcej”? I tutaj
mam wątpliwość, kto to mówi, poetka czy żona, na pewno matka, ale relacji
emocjonalnych jak na lekarstwo, jedynie nadopiekuńczość i instynkt
samozachowawczy, w chwilach zagrożenia. Może coś więcej między wierszami, może
podtekst, drugie dno związku, a może kreacja osadzona na realiach jednak bardzo
wytłuszczona w zbiorze przyziemnych spraw, bliskich obcowania.
Nieodparcie wkraczają do mojego myślenia
dwa inne tomy wierszy, zbliżone stanem powagi poetyckiej, jeden po utracie
bliskiej osoby, drugi porządkujący jakby domowy nieład. Scalające coś, co
wymaga jedności. „Zabawa w chowanego” i „Układ scalony”. Ten drugi jest dziełem debiutanckim nomen
omen poety chorzowskiego P. Barona. Wszystkie mają wspólną płaszczyznę zmagania
się podmiotu z trudną do opanowania materią. W przypadku Barbary Janas – Dudek,
są to zdarzenia, które ją zainspirowały do natychmiastowego odreagowania
piórem, chociaż obok twardej postawy dostrzegam dozę bezradności a niekiedy
rezygnację wobec faktu przemijania, faktu ułomności ludzkiego ciała, optymizm
niesie liryka jakby zakamuflowany w niej radosny zwiastun totalnego wyzwolenia.
„To minie” „wspólne gotowanie” się w kierunku stygnięcia, mimo że wcześnie było
„stąpanie na palcach, żeby nie spłoszyć” tego co jest zapoczątkowane
„wieszczbą” znaną od lat maksymą, w wymiarze ograniczonym do ogniska domowego.
Typowy syndrom wieku średniego nie tylko poetów? Galopujące później w kolejnych
poetyckich książkach. Coś o tym wiem.
Poetka z Chorzowa zaskoczyła mnie
szczerością, chociaż wykonała tytaniczną pracę kamuflażu, w metaforycznym
uniesieniu przechodziła w ten sam sposób do parteru, tylko po to, aby uniknąć
patosu, banału, z którego przecież składa się nasze życie, zwłaszcza domowe. Czytając
jej lirykę z omawianego tomu lawiruję miedzy słowem a przemyśleniem, nie jest
ważne to, co wyrażają słowa, za słowami kryje się przemilczane, bo intymne i
własne przyklepane wiarą, przyrzeczeniem, więzami krwi? Ale zawsze, co jakiś
czas, przebija się w tekstach retoryczne pytanie:, po co to wszystko? Jak
„przekątna graniastosłupa”, skoro mam czterdzieści lat i z każdym dniem jestem
coraz mniejsza i „stwarzam pozory młodszej” Nie, to jeszcze nie jest „rozdroże”,
tutaj mogę poetkę z Chorzowa pocieszyć, ponieważ w przeszłości w dużo młodszym
wieku w pewnej poetce „wykluwała się staruszka” I to w sposób taki, że do dnia
dzisiejszego nadal jest młodą jak jej poezja?
Albo druga poetka, która wstąpiła w jesień – taką deklarując postawę w
kwiecie wieku. Margines jak sądzę uzasadniony z tą wstawką. Cóż można
powiedzieć wobec takiego stanowiska: „wczoraj odmówiłam mu obcowania z moim
starym ciałem”, wczoraj – prostuję – moje młode ciało stało się obiektem
pożądania. Takim pragnie być postrzegane, nasycone poetycką duszą. Wykrzyknik.
Jeśli poezja - to na pewno prawda, w tym
konkretnym przypadku - dawno takiej prawdy nie miałem w rękach, chociaż w
podobnym tonie i schematach, czytałem wiele wierszy wydanych w zwartych
formach. Już w „Zakładzie pracy chronionej” poetka zasygnalizowała, coś
zupełnie nowego w poezji naszego czasu. Omawiany tom składa się z rozdziałów,
na początek bez tytułu z wierszami wprowadzającymi w filozoficzny program
poetki, uświadamiający czytelnikowi, że nie będzie to łatwa lektura. Korzenie,
raczej drobiny białka, od których poetka zaczyna budować swoją postać liryczną:
wszyscy wyszliśmy z wody, więc cztery
lata deszczu nie powinny wyrządzić nam krzywdy./…/ Kataklizm, przestroga potopu,
zagłady, ale wszystko można jeszcze naprawić, albo to już miało miejsce,
biblijne, i wszystko zaczęło się od nowa. Od komórki do narządu, potem do
komórek umysłu. Dalej obraz z martwymi przedmiotami, nikogo nie ma, nikt się
nie tuła po korytarzach, nawet sny są
niczyje, nikogo już nie będzie, zapomni się o nikim. W „drugim obiegu” wszystko dzieje się na
pustelni, podmiot czyta z kałuż, nie prowadzi tutaj żadna droga, nic nie jest
uporządkowane, żywe istoty jedzą z martwych rąk? Zastanawiam się, o co tutaj poetce chodzi,
pejzaż po hekatombie nie jest pejzażem rozbitej materii, może po głębokiej
analizie poetka doszła do wniosku, że są w człowieku niezbadane rewiry, które
wymagają określeń, dopominają się o nowy język?
A może tylko o język chodzi, poetycki, z bełkotu powstałeś, aby obrócić
się w artystyczny ład. Może poetce chodzi o wykreowanie własnego języka poprzez
szczególną metaforykę zdarzeń, nie wyrazów, i nie obrazów, i to na płaszczyźnie
bytu w czasie? Byt, w odwrotności do czasu, sens bytu w odniesieniu do
czynności i procesów fizjologicznych, jak w tym wszystkim, w tych
uwarunkowaniach ma się odnaleźć poeta, pozbawiony empirycznych doświadczeń? Heidegger,
jako kierunkowskaz potraktowany przez poetką z politowaniem? Na nic mantry, mudry, totemy. Bóg, kłamstwo,
droga nie wiadomo którędy. I tylko krok do obłędu, powrotu do pradawnych
korzeni: /…/bliżej jej do dzikuski,
sterczą jej włosy, po drugiej stronie domu postawiono szubienicę./…/ Trendy traumatyczne, syndromy prowadzące
do niepokojów, zwidy, przewidzenia, ciągły niepokój i próby powrotu do
równowagi? Niewątpliwie bardzo widoczny chaos w początkowych wierszach jest
zamierzony. Poetka wyszła na scenę i kontynuuje swój spektakl (nie monolog)
wyrzuca z siebie tę drugą liryczną, która próbuje ingerować w jej życie
rodzinne. Fizyczna płaszczyzna
porozumienia jest silniejsza od duchowej, „po drugiej stronie domu” znajduje
się to najgorsze, dramatyczne, surrealistyczne. Czym jest ta druga strona domu,
z pewnością drugim, równoległym życiem, na które składają się przedmioty
destrukcji, w tym także poezja, która przecież wyzwala nie tylko aniołów, także
demony?
Przyznam, obcuję z poezją już pół wieku,
jak dotąd poza nielicznymi przypadkami, tak głęboko osadzonego podmiotu w mojej
niewiedzy, nie spotkałem. W drugim rozdziale: „na palcach żeby nie spłoszyć”,
poetka umieściła cztery wiersze, bardzo enigmatyczne, obsesyjność podmiotu
reagującego na bliżej niezidentyfikowane obiekty. Tylko spokój gwarantuje „ich”
nieobecność, choć na chwilę, „kolorowych na zewnątrz, szarych w środku”. Nie są
to „białe mrówki” odkąd podmiot milczy nic się nie dzieje z dłońmi, wszystko
jest w jak najlepszym porządku. Wreszcie odejdą, wraz z dojrzewaniem
świadomości, znikną z twarzy podmiotu, przyjdzie czas „dogasania malowania
ścian na dojrzałe kolory”? Odejdą na
zawsze. Język, największe udręczenie
poetki, ktoś nim steruje, wprowadza w obce obszary, w których poetka określa
siebie i nie znajduje właściwego imienia. Czas dojrzewania nie tylko osobowości,
także własnego języka lirycznego, który jest udręczeniem w obszarze
egzystencjalnym, banalnym i oczywistym dla każdego. I dalej „dziura” nic do
rozpoznania, więc przeskok do „paliatywu”, ale znów w połączeniu materii i
ducha. Ani jedno ani drugie nie należy do sfery zadowolenia podmiotu, zbyt mało
jest wartości współegzystujących ze sobą, skoro osiada na nas pył przeszłości, tryb naszego życia toczy się w
przeciwnym kierunku. Jesteśmy coraz bliżej wejścia! Tynk zakryty nowym słońcem?
Barbara Janas-Dudek popełniła książkę do
gruntownych przemyśleń nad złożonością psychiki, od której zależy jakość dzieła
artystycznego, przy jednoczesnym zmaganiu się z obowiązkami przyziemnymi. Jest
tutaj doza jakiejś nierównowagi w chwilach. które o czymś decydują, powaga i
znaczenie śmierci, choroby. Stosunek kobiety do mężczyzny, matki do dziecka,
poetki zaniepokojonej skutkami przemijania, jednocześnie tęskniącej za
„początkiem” w wodzie, w powietrzu lub w ziemi. Tam gdzie życie wzięło swój
początek. Pragnie podążać bardziej w kierunku wejścia niż do wyjścia. Jak do
tego ma się jej język, czy podołał udźwignąć zamierzenia mgliste kolidujące z
logiką postępowania? Chaos, z którym się zmaga podmiot, jest jednak w
niewytłumaczalny sposób uporządkowany, chociaż to „porządkowanie” przebiega od
całości poprzez rozbiór do poszczególnych elementów. Za Kotarbińskim, o czym
nie zdaje sobie sprawy, powiela nieświadomie znaczenie prakseologii, „taki
poetycki traktat o dobrej robocie” wprzęgając do lirycznego korowodu dodatkowo Heideggera?
Chociaż nie jestem do końca przekonany, i traktuję to, jako mylny trop. Z
wierszy omawianych widać bardzo wyraźnie kontakty, związki poetki ze śmiercią,
bezpośrednio, bo symptomy bólu i przeżywania traumy są bardzo widoczne w
tekstach. Stały się głębszą inspiracją do drążenia tego tematu aż do pogranicza
mistyki. Aby wyglądało to wiarygodnie poetka musiała posłużyć się oryginalną
formą i językiem. Na ile to się jej udało, osądzą czytelnicy, chociaż nie ukrywam – przejdą
przez bardzo zawiły labirynt znaczeń, i zagadek, na które trudno znaleźć
odpowiedzi. Przyznam, że i ja nie jestem do końca przekonany swoich spostrzeżeń
i wynurzeń. Teksty pomieszczone w omawianej książce sprawiają wrażenie
porozrzucanych w nieładzie, zebrane w przypadkowej kolejności jakby od końca do
początku? A może tak miało być? Nie jest to książka do jednorazowego czytania,
każdy wiersz trzeba dokładnie przemyśleć, bo to, co siedziało w głowie poetki
niekoniecznie musiało trafić do wierszy. Demaskacji ani ekshibicjonizmu w wykonaniu
podmiotu lirycznego nie dostrzegłem. Ale bardzo skomplikowaną osobowość poetki,
z pewnością tak. Bo nie posądzam jej o utopijną kreację, jednak miłość potrafi
być przebiegła, w rytualny sposób niczego więcej nie zademonstruje, ani za
wcześnie ani za późno. Przy takim rozumowaniu, jakie dostrzegam w omawianym
tomie. Ciekawe, z czym poetka chorzowska pojawi się następnym razem. Dzieckiem,
czy staruszką? A może tak lubianym przez siebie, „niczym”? Bo brak słów,
zamknięte usta, cisza – są najbardziej wymowne w omawianym tomie.
Czytać „Za wcześnie na rytuały” i o nic
nie pytać. Bo warto. Języka sobie nie połamiecie, ale umysł jak najbardziej.
Powodzenia.
Barbara Janas-Dudek, „Za wcześnie na
rytuały” Anagram Warszawa, 2017.
Jerzy
Beniamin Zimny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz