środa, 31 października 2018

Poetyckie znicze




Kożuch

/.../Zerwał się wiatr, zgasły znicze, pochyliła się tuja nad grobem, musiałem sięgnąć po zapałki, w alejkach zrobiło się pusto, chociaż zdawało mi się, że nikogo tam nie było. Z głową pełną zwątpienia wracałem do domu. Wracałem i wróciłem niezwłocznie w stylu ojca, kiedy jeszcze nie używał laski. Nie wiem, skąd ją zdobył, i w którym momencie zaczął jej używać. Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, że niewiele rzeczy pozostało po nim. Tylko te, które miał ze sobą w szpitalu: portfel, stary jak świat, kalendarzyk z notatkami, kilkanaście zdjęć, wyciągi bankowe i kwity emerytalne. To wszystko. Laska leży na regale w piwnicy z mocnym postanowieniem moim o jej przydatności, kiedy tylko zaniemogę. Mijają lata, a ja wciąż chodzę o własnych siłach, uwikłany w przeszłość do przesady, bo taka jest potrzeba, książka wprawdzie jest skończona, ale bez przerwy ją wzbogacam o zapomniane wydarzenia. Laska jest tego przykładem. I kożuch kupiony w Nowym Targu, podczas pobytu  w sanatorium, już nie pamiętam, kiedy to było. Kożuch oddałem bezdomnemu, tuż przed siarczystymi mrozami. Opatrzność jest nieobliczalna, oddana człowiekowi./.../

Narodziny poety

/...//Śmierć jest jak cztery pory roku, cztery jej twarze. Zimowa śmierć jest biała jak ściana, przychodzi zwykle o zmroku, wtedy jest mniej widoczna. Nie ma w ręku kosy ani innej ostrości. Jest kobietą w szatach i nigdy nie pokazuje piersi. Karmi się widokiem poety, nie wystarczy jej jego błękitna krew. Pragnie czegoś więcej, pragnie umierania poezji pod jej wskazującym palcem. Wskazuje zawsze na skroń, tam, gdzie najmocniej pulsuje krew. Są takie miejsca, gdzie powstają słowa liryczne, dotlenione rześkim powietrzem płynącym prosto z gór, jezior i ogrodów. Tam najcelniej uderza swoim ostrym palcem wskazującym. 
Wtedy dociera do nas wiadomość o narodzinach wielkiego poety. /.../



Ostatni z pierwszych

/.../ Śmierć Wincentego Różańskiego zamknęła najpiękniejszy rozdział powojennej poznańskiej poezji. Ryzykowne to stwierdzenie, ale nie bezzasadne. Jeśli się dobrze przyjrzeć, nie było tak wyrazistego poety w Poznaniu od czasów drugiej wojny. Wojciech Bąk, Roman Brandstaetter, Andrzej Babiński, Stanisław Barańczak, Ryszard Krynicki, Kazimiera Iłłakowiczówna, Krystyna Miłobędzka – stanowili i stanowią odrębne rozdziały. Pewne rodzaje szkół poetyckich, nacechowanych odmienną dykcją, natomiast Witek, samorodny lirycznie osobnik błyszczący słowem, jawi się czytelnikowi jak spadająca gwiazda, im bliżej ziemi, tym mocniej płonie. Poezja jego jest jak pochodnia, im dalej w mrok, tym bardziej jest widoczna. „Poeta prowincji”, może ktoś miał rację, ale prowincja jest bardziej czytelna od metropolii, gdzie widoczny jest tylko skrawek ulicy i mnogość życiorysów wmieszanych w anonimową społeczność.Z tego właśnie biorą się lekkość fraz, rytm dnia, powolność nocy i bezgraniczna radość z narodzin: „kra płynie na wznak jakby się ktoś narodził, dziecko idące jak włócznia śpiewało”. Każdemu poecie można życzyć takiej prowincjonalności. I zamieszkania w pogodzie na zawsze./.../


(Róże z Montreux)  fragmenty powieści która ukaże się w grudniu 2018 r                 Górczyn






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz