wtorek, 1 października 2013

Skarpetki


Umarł Janek Palony. Kto będzie dla nas kupował na krechę, kto sprowadzi dziewczyny na nocne rozmowy kończące się nad ranem? Janek u Boga a my na łasce losu, teraz to tylko plaża nam pozostanie i nawoływanie echa rozbawionych stad. Jeszcze wczoraj z Jankiem byliśmy na bazarze, jak zwykle ci, co nie umarli byli z nami, na migi, bo nikt już nie gada głupot po tym jak Jankowi przypisali ojcostwo a mnie posądzono o łupież, którego nabawiła się handlująca skarpetami Andzia. Kiedyś nawet miałem ją w notesie, każdy piątek tygodnia, później była to środa, dzień dla Andzi wolny od wizyty pewnego domokrążcy z miasta Łodzi. I w taki sposób nabawiła się syfa, odtąd milczymy jak grób, bo w środowisku najważniejsza jest sztama, choćby kosztowało to języka, sporego wydatku na zastrzyki albo kwiaty.

 Jest lipiec, jakiego nie pamiętam. Cmentarz jak cmentarz z grobami, przepych i nędza. Stroje barwne i łachy nad grobem Janka, jak w Zagłobie w dniu wypłaty fizycznym z wydziału profilowania blach i antykorozyjnych powłok, stoimy i nie możemy doczekać się na stypę. Kapłan marudzi coś o wieczności, nie dociera do mnie taki szmat czasu, każda minuta tutaj jest dłuższa od sznura, na którym można się powiesić albo wykorzystać do wiązania worków z surowcami wtórnymi, to też jest rodzaj podtrzymywania na duchu. Janek milczy na amen, płaczek nie ma, bo nikt już nie płaci za udawanie rozpaczy, może tylko gołębie byłyby skłonne zagruchać chrypliwie, ale na cmentarzu są tylko kruki i wrony, bez wysilania się wydumałem oprawę z ptactwa dla Janka. Najwłaściwsze to gatunki do przeżycia - nie muszą wojować o kawałek ścierwa. My zebrani przy Janku- przeciwnie - nawet o ochłapy walczymy godnie, jakby, komu coś lepszego spadło zaraz goni z tym do ludu, sam nie potrafi się cieszyć, sam nie może spojrzeć sumieniu w oczy, bo na osiedlu jeszcze wiele lat będzie trwała posucha miłosierdzia, zanim nas zrozumieją pozostali z wiernych, teraz nieobecni przy pochówku Janka.

W sobotę Andzia ustawiła stragan pod bukiem, handel nie szedł w upale, więc przystała na moje - pójdziemy nad rzekę. Przystała na kilka butelek chmielu i jedno wino z zapłatą po połowie, wyraziła też chęć na poleżenie w trawie. Byle nie było mrówek i bylem się za bardzo nie przymilał, i miał przy sobie scyzoryk. Jakby, co można kogoś poszczypać, zbyt ciekawskiego, bo nie wiadomo, co będziemy ze sobą robić nad rzeką, w krzakach albo całkiem jawnie, jeśli chmiel zmieszany z upałem poprzestawia nam w głowach. No i namieszał i jeszcze odebrał nadzieję na powrót do domu, do tego doszło ciemno i komary. Gdyby nie dzwon kościelny strona, w którą należało podążyć byłaby inna, wprost na mokradła prowadząca, w których Janek zapuszczał korzenie ilekroć szukała go milicja. Andzia marudzi, że nie było tak jak być powinno, bo i jak być mogło po jej myśli skoro zapodział się korkociąg. Musiałem odbijać dłonią korek, płyn wzburzony w połowie wyleciał, bez należytego podkładu nie było porządnego kochania. A potem to już kostki domina, waliło się wszystko, nie było nic do zbierania.

W niedzielę byłem u Janka, o czymś wcześniej zapomniałem mu powiedzieć, to coś jest na tyle aktualne, że tyczy także zmarłych. Zwłaszcza poetów, którzy nie zabierają do grobu swojego dorobku, miałem nadzieję, że poprzez liście, mowę wiatru, zachowanie się ptaków uzyskam zgodę od Janka na publikację jego dorobku. Wiatr nie pojawił się, liście zwinięte od upału, a ptaków jak na lekarstwo. To też był znak od Janka, że mogę robić z jego wierszami wszystko, co mi się rzewnie podobna. No i tak postanowiłem, jeszcze niedzielnego wieczoru namówiłem Andzię do akcji na rzecz niedojadających, w imieniu koczujących w piwnicy naszego bloku. Będziemy sprzedawać ostatni wiersz Palonego, po dysze jak leci w nieograniczonym nakładzie, dopóki będą chętni i włączą się do akcji sklepikarze, zainteresowani pieniędzmi, które trafią do nich za towary najbardziej potrzebne. Z kilkunastu tekstów wybrałem najbardziej mówiący o sprawach wagi osiedlowej, jako że Janek stał na czele rady piwnicznej, inaczej nie dało się nazwać tego społecznego ciała, wtrącenie całego osiedla do piwnic byłoby nie na miejscu. Wiersz zaczął krążyć po osiedlu i zataczał coraz to szersze kręgi, ludzie chętni rzucali groszem, co łaska. Zebraliśmy całkiem niemałą sumkę, ponieważ hasłem reklamowym była śmierć autora. Wzruszone kobiety nie szczędziły banknotów, między straganami zawsze jest najwięcej grosza, Andzia żartowała, że od każdego kilograma owoców dziesięć groszy, czyli jeden wers, to i tak za mało jak na wartość zmarłego poety. Był przecież figurą w mieście i do tego prześladowany za działalność polityczną. Trzeba było ludziskom przypominać jak to Jankiem wstrząsały prądy, jak go wodą zmywano pod ciśnieniem, ganiano po schodach tam i z powrotem. Coś niecoś dramatycznego dorzucono do życiorysu i tak po śmierci Janek rósł w siłę, jakiej nie miał za żywota. Jeden z gości dając do kapelusza dychę pytał czy to na pomnik zbieramy, bo może dać więcej, ale dopiero w sobotę, bo dzisiaj wydał stówkę na jakiś zbożny cel. I tak przez tydzień Janek był przedmiotem wszelakich dywagacji a nawet obiektem umiłowania przez najbardziej kruche niewiasty na osiedlu.

Straciłem ostatniego kumpla z czasów szkolnych ci, co jeszcze żyją zaszyli się w swoich włościach. Od czasu do czasu docierają do mnie informacje różnego kalibru. A to, że ktoś ma trzecią babę, komuś komornik zabrał wszystko, a jeszcze innego dopadło jakieś choróbsko i porusza się na wózku. Życie niby jednakie a przypadki różnorodne, Janek nie wierzył w przypadki mówił, że chodzą po ludziach, więc ludzie powinni chodzić zygzakiem, czasem na skróty, nierzadko nadkładać drogi zwłaszcza po ciemku. Nikt nie rodzi się z przypadku, więc i żyje podług jakiś zasad, mechanizmów, mechanizmy trzeba sobie dobierać, aby wszystko funkcjonowało jak najdłużej.  Masz dom, po co tobie pałac, masz zdrowe nogi po diabła ci blacha na kółkach. Schody pokonujesz jesteś zdrów, wozisz swój tyłek będziesz miał zakwasy i takie tam paskudztwa, z których cieszy się licho. Zdrowa filozofia Janka nie znalazła zbyt dużo naśladowców. Taki Józek, handlował szmatami na Głównym Targu jeszcze za komuny, potem już w kapitalizmie zbił trochę kasy i poszedł w materiał.  Nie nacieszył się zbyt długo, ponieważ wszystko, co człowiek posiada wymaga utrzymania. Utrzymać izbę, stół i krzesło to jakby na wieczność odciąć się od różnej maści krwiopijców, płacisz za to, co masz, Janek miał niewiele, więc mógł wydawać kasę podług własnej woli, a nie podług kwitów i rachunków, których coraz więcej i coraz wyższe na nich kwoty. Gdyby babcia była dziadkiem? Porzekadło, z którego Janek wyciągnął daleko idące wnioski. Gdybać potrafią wszyscy nieudacznicy, Janek gdybającym rozdawał kuksańce, idź tam gdzie cię oskubali, postaraj się odebrać to, co ci zabrano albo wstąp do klasztoru, pouczał aż do zasranej śmierci, i skutkowało, do tego stopnia, że nikt na bazarze nie podejmował decyzji bez konsultacji z Jankiem. Dzięki temu Andzia do dziś handluje skarpetami rodzimej produkcji, obroty rosną po tym jak rzuciła za radą Janka hasło, że stopy to największy skarb. Będziesz kupował za bezcen skarpety to, co oszczędzisz wydasz na wózek inwalidzki. Poskutkowało, jeszcze jak. Od kilku lat Andzia nie może odpuścić ani jednego dnia na bazarze.

Zbliżał się okrągły jubileusz Andzi na bazarze. Komitet piwniczny postanowił to uczcić. Tylko gdzie, zastanawiano się. Zagłoby już nie ma. W barze mlecznym rezyduje jakaś firma ubezpieczeniowa, nad rzeką można zarobić mandat. Osiedlowe puby takich gości jak my nie tolerują. Więc gdzie? Andzia wpadła na pomysł, aby uderzyć do Proboszcza, mają tam salkę, jest młodzieżowa kapela, tylko problem z prohibicją. Dziewczyny od warzyw podsunęły pomysł, aby butelki z winem umieścić na dziedzińcu w jałowcach. Będziemy wychodzić na fajki, każdy coś sobie pociągnie.  I tak uczyniono. Proboszcz przystał na jubileusz parafianki po tym jak w kopercie znalazła się zrzutka poczyniona na bazarze. Nie powiem, udało się bez zgrzytu, chłopaki pociągali po ciemku z jałowców, jak leci, na jaką trafił butelczynę, ale po kilku godzinach w jałowcach zabrakło butelek. No i się zaczęło gardłowanie. Kto komu podpijał, kto nie mógł znaleźć swojej butelki, najbardziej dostało się tym, co mieli najwięcej w czubie? Znaczy podpijali innym.  Doszło do przepychanek, wtedy gromkim głosem zaznaczyłem swoją obecność powołując się na Janka. On tam z nieba na nas patrzy. Kto chce spać spokojnie niechaj zamilknie? Nie wiecie, że jest On teraz jednym z patronów naszej parafii?  Kobiety od warzyw popadły w płacz, chłopom na spokój przyszło, uklękli jak przystało na wiernych i zerkając w niebo modlili się o zbawienie kolegi. Proboszcz zamykając świetlicę, pobłogosławił nas wszystkich. Gdybym miał więcej takich owieczek? Powiedział na dobranoc.

Jerzy Beniamin Zimny









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz