poniedziałek, 25 września 2017

Poeta przegrany

   


  Od pewnego czasu zastanawiam się nad stereotypem poety przegranego,  nie autsajdera i nie z marginesu społecznego, lecz poety sukcesu na starcie a potem odstającego od czołówki z takich czy innych względów. Będę się starał te względy (czynniki niesprzyjające) wyłapać, zwłaszcza w okresie ostatniej dekady. Nie wszystko zależy od autora, czasem zbieg okoliczności lub pasmo niekorzystnych wydarzeń, mają decydujący wpływ  na "karierę poetycką", jeśli tak kolokwialnie można nazwać status poety?

   Na portalach społecznościowych zaczęły się ostatnio pojawiać posty prowokujące do dyskusji na tematy wydawnicze, posty typu: "mam kolejną zredagowaną książkę, nie wiem czy warto wydawać, nikt już nie chce poezji, wydawnictwa niechętnie rozmawiają z poetami". Autorzy tej treści wpisów liczą na to, że ktoś im podpowie gdzie można korzystnie wydać  książkę, liczą też na coś więcej. W gruncie rzeczy jest to potwierdzenie "stanu zawieszenia" na bliżej nieokreślony czas, edycji książek poetyckich, bez względu na obecną pozycję autora, jego dotychczasowe sukcesy z najwyższymi wyróżnieniami włącznie. 

   W przeszłości przepustką do oficyn wydawniczych był dobry debiut (przynajmniej dwie pochlebne recenzje opublikowane  w pismach literackich), natomiast debiut nagrodzony otwierał poecie salony. Dla przykładu poslużę się debiutem Wojciecha Czerniawskiego ( najlepszy debiut w 1976 r.) W konsekwencji, Czerniawski w następnych latach wydał kilka książek poetyckich i prozatorskich. Nie jest to przykład przejaskrawiony, odosobniony, podam przykłady z poznańskiego podwórka, debiutantów którzy zaistnieli na dłużej, dzisiaj po latach ich nazwiska są powszechnie znane, w kręgach literackich uchodzą oni za poetów najwyższego formatu: Jan Krzysztof Adamkiewcz, Roman Chojnacki, Sergiusz Sterna Wachowiak, Wojciech Gawłowski, Krzysztof Kuczkowski, Tadeusz Wyrwa-Krzyżański, Jerzy Szatkowski, Wincenty Różański, Andrzej Babiński, Teresa Tomsia, Anna Kwietniewska, i wielu innych. Jedyną barierą ograniczającą rynek wydawniczy były wtedy finanse. W rocznych planach wydawniczych wydawnictwa przeznaczały na poezję około dziesięć procent posiadanych środków. Oznaczało to, że młodzi poeci mogli wydawać swoje kolejne książki  co pięć lat.  Z dzisiejszej perspektywy, pięć lat, to nie jest długi okres , w dodatku sprzyjający jakości redagowanej książki, dlatego w przeszłości zdecydowanie większość poetów umacniało swoją pozycję dzięki drugiej książce, książce po debiucie. Nie gorszej, zwykle lepszej, a każda następna była w pewnym sensie wydarzeniem, przynajmniej w środowisku, nie rzadko na skalę krajową.

No więc jaki jest ten stereotyp poety przegranego,  z perspektywy ostatnich dziesięciu lat? 

Zacznijmy od tego, czym charakteryzuje się twórczość poety począwszy od debiutu. Po pierwsze, gdzie i w jakich okolicznościach miał miejsce ten debiut, kto był "ojcem chrzestnym poety",  jak został przyjęty debiutant w szerszych kręgach?  A więc konkursy krajowe, te najbardziej prestiżowe. Powiedzmy "Bierezin". A jak Bierezin, to dla przykładu przywołam Magdę Gałkowską.  Droga prosta i bardzo znana: Łódź - Gniezno -Tychy, a teraz? No właśnie, pytanie o dalszy kierunek. Najlepiej jakby to była Warszawa albo Kraków.  Po Tychach powinna być Gdynia  lub "NIKE zwycięska". Mam oczywiście  na myśli czwartą książkę.  Lecz jest problem? Jeśli wierzyć poznaniance, czy przypadkiem nie blefuje aby zaskoczenie było tym większe, im bardziej narzeka na poszanowanie potencjalnych wydawców. Taki zabieg marketingowy? Intuicja mi podpowiada, że będzie to najlepsza książka poznańskiej poetki. 

   Od debiutu Magdy minęło dziewięć  lat, od debiutu innych poetek i poetów więcej i mniej czasu, a na poetyckim rynku coraz mniejsze zainteresowanie poezją , nawet tą najlepszą?  Sygnały płyną z rynku, w sieciach handlowych zaczynają znikać półki z poezją, ostatnio nawet proza polska kurczy się na regałach największych sieci. Już nie poeta pozostaje sierotą, zbliża się powoli do niego prozaik. Czy jest to zjawisko chwilowe? Nie. Trzeba się bacznie przyglądać zmianom, które następują, i wyciągać właściwe wnioski. 

   Pragnę w tym miejscu posłużyć się terminem : " poetą się bywa". Nic lepszego na dzisiejsze warunki,  obecnie lepiej bywać niż być poetą, łatwiej wtedy pogodzić zainteresowanie z pracą zarobkową,  i przy tym zachować dystans do poezji.  Poddaństwo nie popłaca, cierpliwość przynosi sukcesy, wygrana nie zawsze wygląda jak laur, czasem jest to zwykły spacer po szczęśliwym dniu, wypełnionym zadaniami w interesie rodziny. I od czasu do czasu tomik poezji, przemyślany, adresowany do najwierniejszych czytelników. 

   Być przegranym poetą,  to żaden wstyd. Przegrani poeci powracają do poezji po wygranym życiu.
Ten nadzwyczajny mecz trwa nadal, wynik może się w każdej chwili zmienić.  Remis nie wchodzi w rachubę, życiowe zwycięstwo przekłada się na wygraną poezję, prędzej czy później. Trzeba też pamiętać o innym meczu -  życie i śmierć w ciągłym zmaganiu, a w tle piękny świat. Piękniejszy od najpiękniejszych strof. 













czwartek, 21 września 2017

List z Ursynowa



JBZ

Jerzy Beniamin Zimny urodził się w 1946 roku w Kargowej (daw. Unrugowo), której pierwszym właścicielem był Dzierżykraj. Na ziemi lubuskiej po raz pierwszy zakrztusił się powietrzem. Jest absolwentem Akademii Ekonomicznej w Poznaniu. Poeta, prozaik, krytyk literacki, laureat wielu konkursów literackich o zasięgu ogólnopolskim. Autor szczuplutkich tomików poetyckich (Biały goździk na śniegu, 1991) i grubych książek prozatorskich (Dzieci Norwida, 2016). To jest bardzo ciepły gość. Taki brat łata. Latami prowadził w Poznaniu firmę kamieniarską i dał się poznać z dobrej roboty. Po raz 1. się spotkaliśmy w latach 80. XX wieku. Pretekstem był Poznański Listopad Poetycki. Wylądowałem u Jerzego na ul. Kuźniczej, na 6. piętrze. W bloku z wielkiej płyty. To było jeszcze w jego okresie kamieniarskim. Piliśmy kawę, zaciągając się mocnym papierosem. „Myślę, że kawa rozwiąże języki i jeszcze co mocniejszego przyklepie na amen”, jak pisał. Rozmawialiśmy jak poeci. Używając jego słów: „Poezja mnie trapi codziennie za to moje kamieniarskie błoto i zmarnowany czas przy kamieniu. Kamień jest jak moje życie – chłodny i do tego twardy i taki niespolegliwy”. O kamieniu ma obrobione myśli: „jeździłem po sjenit przedborowski – niewiele ustępujący jakością granitom szwedzkim, sławniowice złociste – najpiękniejszy polski marmur, swoją strukturą przebija trawertyny alpejskie. W latach osiemdziesiątych w całości szedł na eksport i na krajowe zabytki. Dostać kilka metrów na posadzkę, to była sztuka nie lada. (…)”. Czasami wpada w malkontenctwo: „(…) nijak nie mogę się otrząsnąć ze skamieniałości. Może to lata nieodwzajemnionej miłości do kamieni. Możliwe. Jak wszystko inne, co się wlecze za mną nie proszone. (…)”.
Jerzy, jak przystało na literata, ma obsesje i tematy, które drąży i smakuje, jak jabłuszko upieczone w piekarniku. Używając dawnego określenia żeglarskiego, ma „różę wiatrów”, gdzie go gna (Poznań, Nadodrze, Ostrołęka).
Oto wypowiedź filumenistyczna, tj. dotycząca etykiet zapałczanych: „W drodze do Polanowa rozmyślam nad historią produkcji zapałek w Polsce. Bystrzyca Kłodzka, Sianów, Czechowice, Częstochowa, Błonie i Gdańsk. (…) Ilekroć zapalam znicze na cmentarzu przypomina mi się okres świetności tego przemysłu.”
Z gromnicą szukać kogoś, kto pisze o sobie: „(…) pamięć moja sięga połowy lat siedemdziesiątych, kiedy zacząłem realizować swoją pasję rejestrowania książek debiutanckich w obszarze poezji. Było to bardzo ciekawe zajęcie, pamiętam: Dom Książki usytuowany w pobliżu Okrąglaka (domu towarowego) w Poznaniu, raz w miesiącu dreptałem na drugie piętro, gdzie królowała poezja, regały z debiutami były miejscem moich penetracji. (…)”. Dzięki temu nabył praw smakosza wierszy. Jest specem od liryki. Konkretnie – życiopisania, gdzie wszelkie kryteria estetyczne zdają się psu na budę. Ponieważ od lat obraca się w poznańskim środowisku, więc się nie nudzi. Pisze sporo, bo taką ma strategię. Wolno się rozkręca i sypie garściami słów, dopiero kiedy zbliża się do pointy, łagodnieje, jakby zaklejał kopertę. Jego utwory są w zawieszeniu. Nie domyka ich za wszelką cenę. Nie czeka, żeby spłonął sad, żeby potem nachapać upieczonych owoców. To jest gawęda literacka, ni to felieton, ni to esej. Bez pouczania, ale… z zachwytem. Nieobecni znajomi go ożywiają, więc pisze z przytupem i nie przesadza. Potrafi skrobnąć tekst o drzwiach, że nie można wyjść z podziwu. Jest autorem błyskotliwego passusu o zapałkach. Urzeka mnie, że zajmuje się głównie tymi poetami, o których milczą pisma literackie i jurorzy nagród. Zachowuje się jak  „późny wnuk”, którego można nakryć, że czyta i głębiej zakopuje znaki zapytania. O takich drzewiej mawiano, że to mól książkowy. Nie wiem czy tym porównaniem się nie narażę, ale jak napisać inaczej o kimś, co budzi nas grzecznie?

Jerzy żyje na lewym brzegu Warty i pisze o Poznaniu, który jest nie do poznania. Ja mieszkam z Graszką na Ursynowie, po tej stronie, gdzie serce, które też ma swój rozum i bije nas. Przez całe życie. 


Czesław Mirosław Szczepniak  (Ursynów) 

wtorek, 19 września 2017

Poetyckie objawienie



Panie siedzące obok Pana, który stoi i czyta swój wiersz, prawdopodobnie nigdzie nieopublikowany, nie wiedzą jeszcze, że są świadkami narodzin "poety spod gwiazdy polarnej". Dosłownie i w przenośni, ponieważ takie są właśnie jego wiersze: (w chłodnej skorupie tkwi gorące jądro).
Te utwory,  na które się natknąłem w sieci zupełnie przypadkowo, mniej więcej tak wyglądają, takimi się jawią w mojej bardzo skompliowanej odtwórczej empatii.
  

Skromność, wstydliwość - to cechy bardzo często spotykane u genetycznych poetów. Zauważylem to od dawna, bowiem panuje obecnie stereotyp twórcy zorietowanego na samouwielbienie, nawet na narcyzm?   To pierwsze (skromność przede wszystkim) dotyczy Andrzeja Szmala ( bo o nim mowa) anonimowego poety, który bardzo często pojawia się w Poznaniu, i pojawia się obok Magdaleny Pocgaj. O drugim stereotypie zamilczę, bowiem nie warto promować takich postaw.

W zderzeniu z ciekawą poezją zawsze wymiękam, mowiąc językiem młodych adeptów poezji. Wymiękam też na brak ciekawej poezji, ktorą trudno wyłowić w wartkim potoku zwanym słowotokiem. Szmal "przybosiowski" , mam nadzieję takim będzie, bo kilka wierszy jeszcze o niczym nie przesądza. jednak aż prosi się w jego przypadku o debiut, bo debiut ten może być wydarzeniem na miarę debiutu Magdy Gałkowskiej, czy ostatnio debiutu Kingi Weroniki de Walla.

Ryzykuję, wiem, ale lepiej wpaść we własną pułapkę aniżeli spokojnie patrzeć, jak się marnuje poetycki talent. Ludzie mówią: wiersze same docierają do czytelnika, nie potrzebna jest do tego książka, ale w powodzi innych grzbietów z nadrukiem, trudno mi trwać w pozycji biernej. Rozesłałem wici, więc do dzieła koleżanki i koledzy.  





piątek, 15 września 2017

Środowisko literackie, którego nie ma






Wybitny poznański poeta Jerzy Grupiński, od czasu do czasu zleca mi zadania domowe. Ostatnio musiałem pisać o poetach niedocenianych, wcześniej o pokoleniu, które nie wstąpiło, teraz dał mi na tapetę temat ,od którego można dostać zawału:  "Poznańskie środowisko literackie, którego nie ma". 
   Zakpił sobie, czy chce mnie ośmieszyć? Ani jedno ani drugie, raczej trzecie, z uwagi na jego zbliżającą się w przyszłym roku rocznicę urodzin, bardzo okrągłą.  Sprytnie sobie wykombinował, że w trakcie zbierania myśli dojdę do wniosku, że jest jedynym żyjącym w naszym gronie  poetą, mającym swoje korzenie literackie w pokoleniu "Współczesności" do czego nigdy się nie przyznawał. Ale teraz w obliczu spotkania z początkiem swojej dziewiątej dekady istnienia, wszystko ma gdzieś, i to, co o nim mówią i  piszą obecnie doskonale wie, że jest bardzo spóźnione, bo on już tak klasyczny jest, jak pomnik wieszcza z brązu.  Nikt i nic mu tej klasyczności nie odbierze. 
   Gadu, gadu czuję dym pachnący. Po kolejnym szperaniu w archiwach, znalazłem coś, co Grupińskiego zadowoli w kwestii :  "nikt już o nich nie pamięta". Tylko my, którzy  z nimi żyli i z nimi nie umarli?  Teraz jeszcze żyjąc, dajemy ich świadectwo tym, którzy nie mają pojęcia jak to kiedyś bywało,  ale żeby wiedzieć jak to jest teraz, muszą - "to teraz" - przekazać swoim następcom,  jeśli pragną być żywymi po swojej śmierci. 
   Taki morał, z którego wynika sztafeta pokoleń. Wynika, bo nie widzę aby nowe pokolenia chętnie odbierały pałeczkę od poprzedników. Może jestem ostatni taki, który wraca do poprzedników, i nie dlatego, że piłem z nimi wódkę, albo inne rzeczy niepospolite robiliśmy, lecz z powodu obowiązku jaki na mnie ciąży, dopóki jeszcze cokolwiek pamiętam. Może się niedługo zdarzyć, że nie będę pamiętał własnego adresu?
   Mariusz Rosiak, nie trafił do "Dzieci Norwida" bo był dzieckiem polskich abstrakcjonistów, mimo że poezja miała dla niego pierwszorzędne znaczenie. Oddał się sztuce ale romansował z liryką,  w okresie choroby przez ostatnie dwa lata pisał jak najęty. Tyle wiem od Marii Rokosz, znanej polskiej malarki, jego  żony, która wydała tom wspomnień o swoim mężu. 
   Wielki projekt realizowany przez Mariusza  w Świnoujściu nie został zrealizowany, śmierć przerwało bogate pasmo jego dokonań, zabrała poetę , którego Różański  porównywał z Andrzejem Bursą. Miał rację, chociaż nieobecni nie mają racji, i środowisko którego nie ma, i ludzie którzy się rozpierzchli z otoczenia artystów, wszystko jest inne, tylko poezja szlaja się po forach internetowych i błaga o chwilę uwagi. Kto tłusty rozgląda się za innym dobrami, kto chudy i zabiedzony marzy o poezji, na którą nie posiada grosza. Nie ma środowiska, nie ma poetów w jednym miejscu, są figury krążące po sieci jak orły i jest w tle poezja, już nie tak poszukiwana jak kiedyś poszukiwany był papier toaletowy, lecz jak wartościowy towar w ofercie bogatej w tandetę. 
   Mariusz śpi spokojnie, a Jurek Grupiński narzeka na swoje plecy, jego  nogi jeszcze pamiętają biegi po zdrowie, podczas protestów społecznych i w trakcie wędkarskich zmagań. 





JBZ,  9/2017


sobota, 9 września 2017

O dwóch takich, którzy zapamiętali słońce.


Poznań jest stolicą poetów niedocenianych, którzy wzięli na swoje barki niedogodności życia pojawiające się na pograniczu dwóch światów:  powinności natury egzystencjalnej i osobistych zainteresowań.

W prywatnym archiwum natknąłem się na kolejne "wspólne" zdjęcie dwóch poetów. To już trzecie takie zderzenie dwóch odmiennych osobowości  nie tylko poetyckich. Dwa przeciwległe bieguny o jakże różnym naładowaniu elektrycznym. Najpierw Grupiński i moja skromna osoba na łamach "Nadodrza" w 1976 roku. Teraz na łamach "Nurtu" sprzed ponad trzydziestu lat: Zbyszek Gordziej  i Piotr Bagiński.
   Co ich łączy ? Na pewno nie bujny zarost, z pewnością nie odpowiedzialność zawodowa, punktualność, czy skłonności do nadużywania używek. Zbyszek pod tym względem jest przeciwieństwem Piotra i te czynniki, dominują w ich poetyckich zapędach. Mają także przełożenie na ich dorobek twórczy: po stronie Piotra zero wydań, tylko pojedyncze publikacje i imponująca liczba wygranych konkursów poetyckich. Aktywa Zbyszka muszą budzić podziw. Więc dalej jest mi niezmierne trudno kontynuować swój monolog, z drugiej strony ciekawość, co z takiego porównania wyniknie, zachęca mnie do dalszych wynurzeń. Bo zdaję sobie sprawę z tego, że wszystko, co popycha nas do przodu, jest efektem zderzania się przeciwieństw.

   Piotr urodził się w Koszalinie,  ale wiersze zaczął pisać w "Niszawie" (Stachurowej) pobierając nauki w Ciechocinku u miejscowego "Demona"  - Janusza Żernickiego - jednego z założycieli Orientacji-Hybrydy. Tak mówi o sobie i ja mu wierzę, chociaż nie muszę.  Wierzę też w jego skromny dorobek: jeden arkusz poetycki wydany w 'Pałacu", publikacje w almanachach młodej poezji wielkopolskiej, zwłaszcza jego uczestnictwo w gronie autorów zebranych pod jednym poznańskim dachem: "Którzy pamiętali słońce" Tutaj spotkał się ze mną tylko po to, aby zejść mi z oczu na długie lata.  Jak większość poetów znalazł sposób na zarobkowanie, łatwe zarobkowanie i do tego zgodne z poetyckim powołaniem. Jeden z tych, co tak kosił nagrody w latach 1985- 2010.  Ale nie zarobił na samochód, jak to uczyniła znana poetka z Turku, Ela Galoch. Ponieważ wszystko bez reszty przepuścił. Czego się nie wypiera i co kosztowało go wiele życiowych porażek. Obecnie się z tego pozbierał, ale już bez bujnej brody, przestał bujać w obłokach i stąpa twardo po matce ziemi i pragnie odrobić zaległości nie tylko twórcze.
 Mam do tego typa słabość, biorę do siebie wszystkie jego porażki, pojmuję czym jest w rodzinie alkohol, wiem że człowiek goły, prędzej czy później przyjdzie po rozum do głowy i zacznie  na nowo realizować wartości społecznie akceptowalne.

     Wystartował arkuszem pt. : Marzenie o gotyku" . Pragnął strzelistości, wysoko zajść, jak najwyżej. A nie osiągnął nawet baroku, zaledwie baraku z zaprzęgiem konnym na baloniastych oponach.  I wędrował po swoim małym świecie wiecznie nawalony, nadymany jak te balony, bezdrożami  z dala od ludzkich skupisk, mimo że sam kiedyś stał na czele dużej grupy o nazwie:  Koło Młodych.
   Piotr Bagiński mógł wybrzmieć jak Babiński. Zamiast tego "g" jak guzik, mógł przyjąć "b" jak "bagno i hymn"? Co mu z Babińskiego zostało, to niedługo się ujawni w poemacie, który powoli rodzi się przy "stoliku poetyckim" w każdy poniedziałek, ale już bez  Tomasza Rębacza. Obiło mi się o uszy, że "Kielnia Stirmera" znajdzie konkurencję w "Meloniku Resa Mentala"? Ważne, że Piotr myśli poważnie o swoim debiucie książkowym.

Zbigniew Gordziej. Więcej nie muszę dodawać. Do tego, co o nim wiem, a wiem dużo, nawet bardzo, dlatego nie będę taki wylewny jak przy Bagińskim. Zbyszek nie pije, nie pali, nie ćpa, na "nie" jeszcze wiele jest rzeczy u niego, ale na "tak", duże "tak", jest poezja traktowana przez niego jako dopełnienie tego, co robi każdego dnia. Poetyckie życiopisanie, w odwrotności tego, co robili przedstawiciele ukrytego nurtu o nazwie "życiopisanie". Gordziej nie zamierzał się wikłać w azyle przetrwania. Poetyckie, zabójcze konfabulacjami, pozerskie i doświadczane na własnej skórze. Zbyszek jest dla mnie jak anatom poezji, piórem niczym skalpelem dokonuje swoistej wiwisekcji. Tak, jak kiedyś w podobny sposób próbował dociekać jądra poezji, Mieczysław Kurpisz. Obaj poeci w jednej dla mnie roli  się znaleźli, czas jaki ich dzieli dodatnie podziałał na Zbyszka, wiem  że ambitnie myśli o swojej niedalekiej przyszłości. Ma jeszcze coś do wyjawienia kiedy zamknie rozdział pracy zawodowej i będzie miał więcej czasu dla twórczości literackiej.

Poznaliśmy się w "czwórce" pod koniec lat sześćdziesiątych. Ja młody bardzo i Zbyszek z nieco większym mlekiem pod nosem.  Ale rządziliśmy na każdej dużej przerwie, podrywając chłopaków do piłki siatkowej na szkolnym boisku. Zbyszek z fryzurą a la książę Pepi, ja z długimi włosami jak hipis, obaj w ekstrawaganckich strojach: róż i błękit. Stąd wziął się przydomek, z którym Zbyszek musiał przetrwać aż do matury. Nasz wspaniały dyrektor, pan Konrad Świtek nie dawał nam spokoju, tak mu bokobrody, czupryna i spodnie dzwoniaste przypadły do gustu, że każdą lekcję historii zaczynał od przeglądu naszych strojów?

Matura rozdzieliła nas na długie lata. Ale los zesłał mi jego mamę, Helenkę, "Matkę poetów": w poznańskim oddziale literatów. Za jej pośrednictwem słałem pozdrowienia Zbyszkowi do momentu, kiedy spotkaliśmy się ponownie w połowie miniinej dekady nowego wieku.
Zbyszek pisze poezję bezpośredniego kontaktu? "Jedynak" w takim określeniu - poezji wyciskającej soki z każdego zdarzenia, towarzyszącego poecie.  Nakaz chwili albo konieczność utrwalenie tego, co natychmiast przemija. Obcowanie ze śmiercią, towarzyszenie ludziom, którzy żyją już tylko chwilą. Jego "Prokop" żyje między nami, umiera wśród nas i błaga o pamięć, zawierającą jedynie cechy i elementy jego samotności u schyłku życia. Zbyszek w ten sposób nie może błądzić, otoczenie nie pozwala mu na to, jako poecie. Żadna poza ani próby artykułowania fikcji nie wchodzą w rachubę, kiedy przed oczami stoi świat wyrwany z kontekstu życia, w tej części, która jest nasycona smutkiem i  niedostatkiem bytu. To własnie  tutaj poeta składa swoją ikrę, z której wykluwa się wzorcowy bohater poezji, którą można nie tylko usłyszeć, można jej dotknąć i poczuć jej moc.
Dzisiaj "Prokop" a wcześniej żebrak, ludzie z marginesu bytu, obojętność poety mierzona wierszami, nieobojętnymi na krzywdę? Dystans do skracania, co Zbyszek robi od lat, stąd skłonności do wejścia w myślenie autsajdera, niegdyś człowieka sukcesu.
Zawodowe życie równoległe do osobistego, rodzinnego, w przypadku Zbyszka widoczna jest tutaj harmonia, a powinny być nieustanne kolizje. Tak jednak  nie jest, i do tego nigdy nie doszło, za co ojcu, mężowi i poecie chwała. Jest jeszcze w tym wszystkim Helenka, dla której syn i poeta zarazem, musi znaleźć poczesne miejsce obok Prokopa, i pozostałych bohaterów lirycznych, z którymi identyfikują się czytelnicy bez względu na wiek i  pochodzenie.












środa, 6 września 2017

Pokolenie, które nie wstąpiło


Nadejście poety








Jarosław Trześniewski-Kwiecień, poeta nie tylko z Mławy, jest widoczny wszędzie gdzie poezja "popasa", chociaż na chwilę, gdzie próbuje wieczorami panować przez kilka godzin, tam gdzie spotykają się poeci zrzeszeni w różnych grupach. Tam gdzie poezja kotwiczy, tam i On cumuje.

Zmuszony do napisania tego artykułu mejlem z kwietnia bieżącego roku długo zastanawiałem się nad casusem poety, który wybitnością swoją „błąka” się po małym świecie literackim i nie wie o tym, że jest wielkim poetą w małym wymiarze dokonań?

Otóż, wiele razy na szlaku, gdzie tylko słuchałem jego wierszy, zawsze to samo spostrzeżenie towarzyszyło i towarzyszy moim rozmyślaniom: dlaczego, dlaczego tak mało mam na biurku, na regale, jego cudownych wierszy pisanych pod wpływem intelektualnego uniesienia? Jawi mi się poeta z Mławy nie jak Feniks, ale jak Felix - szczęśliwe dziecko poezji. Felicita, śpiewam i nie mogę uronić ani jednej łzy, kiedy wzruszenie bierze górę nad opanowaniem. Dlaczego? Ciepły człowiek nigdy nie będzie egzystował z zimnym, dotykiem chłodu, powiewem opamiętania, mając na względzie zaszczyty jak szczyty najwyższe. Bo jest Trześniewski typem, może wzorem ogłady nie tylko językowym - swego czasu, także potrafi plastycznie obrazować sytuacje i zdarzenia, jakie miały miejsce przed laty.  Jest przy tym wytworny językowo, kiedy ciągnie frazy w nieskończoność, i zamknięcie jednej frazy jest jednocześnie otwarciem następnej, taki zabieg uniemożliwia czytelnikowi nabranie oddechu. Ale nie jest tak dobrze w całej rozciągłości, tylko w nielicznych tekstach pomieszczonych w tomie: „Sonaty i repertoria” cudownie współgra jego język z muzyką klasyczną. Miał okres poetyckiego szczytowania, kiedy buszował po rodzinnych archiwach, kiedy zauroczony mentalnością wybitnych polskich poetów, takich jak: Tkaczyszyn-Dycki, czy wspomniany przez Artura Nowaczewskiego, w artykule opublikowanym w „Toposie” - Czesław Miłosz - ideowi przywódcy poety z Mławy.
Ale nie na długo, bo oto Trześniewski postanowił napisać książkę poetycką, od początku do końca stanowiącą tematyczną całość.  Językowo całkowicie odmienną; jakby antypody swoich dotychczasowych dokonań. Co niejako potwierdza, sankcjonuje mój do niego zarzut, formułowany w przeszłości przy okazji naszych poetyckich spotkań. Na eksperymenty jest już za późno, zwłaszcza w sferze języka, podstawowego tworzywa poetyckiego.  To, że Andrzej Sosnowski cztery lata temu wydał w podobnym tonie, swoje „Sylwetki i cienie”, rzucając czytelnikowi nowe, bardzo trudne wyzwanie, nie oznacza, że należy pójść w jego ślady. Jest to, bowiem karkołomne zadanie, ponieważ można popaść w monotematyczność, co obecnie zarzucam poecie z Mławy, jeśli chodzi o „Nadejście”, książkę wydaną w ubiegłym roku przez Fundację Duży Format w Warszawie.

   Wracając do mejla z kwietnia, pragnę kolegę uspokoić, „Dzieci Norwida” powstały z materiałów publikowanych w latach 1976-1989, oraz z tekstów umieszczanych na blogu, szczególnie w dziennikach. Zrozumiałe, że nie pominąłem poetów młodszych, jak Gałkowska, Jopowicz, którego z pewnością pamiętasz, Fedorczyka i kilkoro innych. Nie mogłem o tobie zapomnieć, ale cokolwiek dobrego napisać, jakąś recenzje lub szkic, nie byłem w stanie z uwagi na brak materiałów źródłowych, o które przy każdej okazji prosiłem. Mławskie mury były na te prośby głuche. Tłumaczę to brakiem czasu, Twoją aktywnością medialną, pilnowaniem nie tylko własnych interesów. Portale społecznościowe absorbują bardziej aniżeli kobiety, których przy Tobie nie brakuje. Ale dajmy spokój otoczce, niech inni się nią zajmują, i wspólnie zastanówmy się nad tym, co dalej?

   Trześniewski fragmentaryczny, Trześniewski balansujący od ideału do mniej atrakcyjnego szczegółu, niezwykle wyrazisty i czuły do bólu, zawsze z dobrym słowem nawet w otoczeniu meneli. Też Trześniewski zupełnie niewidoczny, kiedy próbuje odejść, żeby "nadejść", z czymś innym i gdzie indziej? Jakże mi brakuje „czekoladek Mozarta” jakże tęsknię za językiem płynącym niczym sonaty. z góry lub pod górę. Z Wiednia, do Krems, albo na dworcu w Budapeszcie - podmiot poety z Mławy wyławia swoim czułym uchem szmery i tropy naddunajskie, Franciszka Liszta, żeby przenieść je do pięknych wierszy, z dykcją typową dla niego, rozpoznawalną, i tak układa wersy w strofy. aby brzmiały w odpowiednim zestawieniu, zupełnie jak wybrzmiewa muzyka genialnego kompozytora i skrzypka.

   Są poeci jednego lub kilku wierszy. Są poeci jednej książki.  Trześniewskiego cenię za sonaty, „Nadejście” przeszedłem obok, po przeczytaniu, bez emocji i koniecznego zachwytu. Nie jestem nieomylnym. nie mam prawa wydawać wyroków, jednak, jeśli czytam poezję, to do niej wracam albo odkładam do archiwum, jeśli jest tam jeszcze miejsce?

   Nie ma Trześniewskiego w „Dzieciach Norwida”, ale będzie w mojej najnowszej książce pt. „Róże z Montreux”. Bohater pozytywny, niezwykle witalny, chętnie wędrujący za czosnkiem niedźwiedzim, i zbierający polne kwiaty. namiętny palacz i zjadacz czekoladek, gustowny i charyzmatyczny facet. Gdyby zamiast papierosów z ustnikiem, rzucił się na fajkę i napełniał ją czerwoną amforą, Wtedy niejedna dama pióra częściej zaglądałaby do Mławy. I tam nie miałaby czasu na oglądanie mławskich pomników. Skoro jeden żywy promuje miasto najlepiej jak potrafi. Przedstawiciel „Pokolenia, które nie wstąpiło”, bo upadła sowremienna mu epoka.    

Kiedyś pisałem: Mława jest wieżna i murna, dookólna łąkami, na Mazowszu wybiórcza. Dzisiaj dodam: wybiórcza: Jarkowym pisaniem.