środa, 29 lutego 2012

I znów zakwitną jabłonie

Małe odkurzanie półek, wśród papierów znajduję dużą kopertę, dość pokaźną, zawartość - w większości listy, od znajomych, przyjaciół, najwięcej od Witka Różańskiego, są w nich wiersze wkomponowane w treść nadesłanej informacji, są też wiersze osobne, pisane odręcznie, rysunki, pocztówki. Mieszkaliśmy o rzut kamieniem od siebie, lecz Witek miał zwyczaj przysyłać listy, nawet kilka zdań, czasem tylko jedno. Znajduję także kopertę obklejoną jabłuszkami, wycięte z jakiejś gazety, a w niej list pisany na maszynie, z datą 6 kwietnia 1989 r. Pisał wtedy do mnie warszawski poeta Czesław Mirosław Szczepaniak, autor znakomitego tomu: Mieliśmy białe ściany, człowiek od jabłek jak go później nazywałem, ponieważ pochodzi z okolic Grójca. Poznaliśmy się w połowie lat osiemdziesiątych na jednym z Listopadów Poetyckich, gościł często u nas w domu, dość długo prowadziliśmy korespondencję między sobą, później ten kontakt się urwał. Wtedy, w kwietniu pisał do mnie: chcę ruszyć nad Wartę,  Nad Wisłą za dużo mgły. Ty w Poznaniu żyjesz i robisz, co do ciebie należy. Na pewno znajdziemy chwilę, że usiądziemy do kawy, którą w domu twoim podaje się smacznie. Przeprowadzimy rozmowę stosowną i na pewno nie dojdzie do kłótni. Informuję cię o tym, bo to przecież wielkie wydarzenie dla Poznania, że ruszyłem z chlebakiem na ramieniu i sercem na ustach. Ruszę wiosną kiedy wierszówki rosną.  W Polsce sanatoryjnej, z początkiem w podgrójeckiej wsi rozpoczął się exodus poety, który niesie z sobą i w sobie - najbardziej liryczny stan zapamiętany w dzieciństwie, w najboleśniejsze zakątki życia, w najciemniejsze z ludzkich stron promieniując nadwątloną kondycją. Dwoma wątkami rządzi się ta liryka. Pierwszy, to autentyczna walka o przetrwanie wśród "Białych ścian" ku pokrzepieniu zdrowia, gdzie słowa stają się ciałem uzupełniając jego obumarłe tkanki. Tylko wtedy możliwa jest dalsza droga z ogromną wolą życia na ustach, z pozostawionym za sobą opisem jej piękna i brzydoty. Drugi umiejscowiony gdzieś w okolicy Kwitnącej Jabłoni, zapamiętany w każdym szczególe, tutaj- z całą mnogością drzew z okna betonowej metropolii z pietyzmem pielęgnowany, jakby kwitł wbrew nadciągającym buldożerom pod nowe pustynie, gdzie nawet trawa pachnie prowincją, a tylko przenośny doniczkowy sad można mieć, jak słowo w zanadrzu, gdy zaczyna doskwierać przygoda z cywilizacją. Oba wątki koegzystują na równych prawach. Szpital i sad. Ludzki dramat umiejscowiony w sadzie. Biel kwitnących drzew- ścian szpitalnych sal. I on- podmiot, nieustannie przemierzający szlak, między stanem cierpienia i ekstazą życia:


Pożegnam się tylko z Jabłonią
Tak pięknie już rozkwitała tej zimy
w wierszach bezsilnych w mróz
(....) a mapa nieba siniała targana
mrozem jak odleżyna w gipsie (...)


Podmiot poezji Szczepaniaka unaocznia jak ciało z całą fizjologią może być atrakcyjnym tworzywem dla sztuki słowa. Gdy większość poetyckich praktyk poruszała się w sferze idei, poeta z Ursynowa upatrywał możliwość kontaktu liryki z rzeczywistością w sferze fizjologii. Stąd "podejrzenia" krytyki o chlubne związki tej poezji z dokonaniami Ginsberga, a zwłaszcza jego manifestacją poezji "nagiej" Szczepaniak w odpowiedzi, w dwóch następnych tomach, widzenie podmiotu przeniósł w świat pejzażu, bardziej zmetaforyzowany i już nie tak ufnie porusza się w nim, wypatrując z dystansu przedmiotu, niegdyś tak żywego jak on sam. Nieufność wobec słowa nawet u dojrzałego twórcy niesie za sobą pewne konsekwencje. Kompleks własnego talentu, pod presją którego trzeba tworzyć jednocześnie siebie zatracając: 


Trzeba coś sobie odebrać
by móc naprawdę tworzyć
pisać wiersze i jednocześnie 
nie wierzyć w
poezję (...) 


(...)
słowo krwawi
czasem boli
ale trzeba żyć.


Często wracam do poezji Szczepaniaka, w chwilach zwątpienia, choroby, utraty bliskiej osoby. Bo jego poezja krzepi, podnosi na duchu, przywraca wiarę w człowieka, dodaje sił. Regeneruje moją chwilami nadwątloną witalność, zawsze będzie aktualna mimo zmian krajobrazu. Kopana z sadami przypomina mi podpoznańskie Pamiątkowo ilekroć tamtędy przejeżdżam widzę kwitnące jabłonie niezależnie od pory roku.  Jabłuszka na kopercie uśmiechają się do mnie, a to znak, że zbliża się wiosna i znów zakwitnie jabłoń w moim ogrodzie. 


Jerzy Beniamin Zimny  

























poniedziałek, 27 lutego 2012

Poeci gwiezdnego szlaku

Andrzej Ogrodowczyk 
Mięło dziesięć lat od tragicznej śmierci Andrzeja Ogrodowczyka, poety, prozaika, krytyka literatury i sztuki. Pamiętam dokładnie ten dzień, początek września 2002 roku, odwiedziłem Witka Różańskiego, nie widzieliśmy się kilka tygodni, Witek z balkonu powiedział mi o tym wypadku, byłem wstrząśnięty podobnie jak on, przecież to był okres rozkwitu twórczości Andrzeja, rozchwytywany krytyk, współpracownik wielu tytułów, pisał dużo, wydawał mniej, ale to co się ukazywało, było dobre, zaskakujące w przekazie. Ogrodowczyk wydał pięć tomików poezji, ostatni w 2000 r. pt. Nazywałem się Franz Kafka, wcześniej w 1989 roku, w Iskrach ukazała się jego Nieprzeźroczysta, niesamowite studium śmierci, o której poeta często pisał, i która towarzyszyła mu nieustannie w twórczości.  Właśnie w tym tomie, jedynym jaki się uchował w moim archiwum, znajduję wiersz zatytułowany: My dzieci wody.

Znajdujemy swoje ciała na dnie
Przywiązane do kamienia
Warkocz krwi zjadają ryby
Opium księżyca podwaja skórę w welony piasku
On już tego nie widzi, mówią dzieci
Włosy przewrócone w wodorosty
Rozbite lustrem oczy
Muł zarasta pięść
Ostatnie krople jej światła chowamy pod oczy
Aby wiedzieć, jak będą na nas patrzyli, z pięścią serca
nie rozbitą o lustro krwi.


Chciało by się powiedzieć, my dzieci wody wracamy do wody. W oddech piekła w oddech nieba aby przetrwać krew. A śmierć jest pogodna i nie należy się jej obawiać, ponieważ można być martwym dla życia własnego:

Ile życia musiałeś przeżyć bez życia
Ile mięsa w sobie poznać zamiast ciała
Ilu słowom umrzeć
Teraz gdy jesteś już martwy za życia
Ona już niczego nie może zabić
A przecież jest jeszcze pokrzywa nieśmiertelna
I to jedyne co żywe- ból
W ciało zielone zagoi
W powietrze


Nieśmiertelna pokrzywa, woda od chrztu, woda w której śmierć czeka i nie zawsze znajduje żywego człowieka, bo umarł aby ją okpić, i dalej żyć po innemu, w słowach, czynach i w pamięci. Poeta siedzi na ramieniu krzyża, nie musi wiedzieć, po której stronie cienia rośnie Bóg. Jest z tego, czego nie ma. Topielcowi, który widzi do dna, nie da czarnego warkocza rzeki do ręki, nikt nie wie co jest jej antyświatem. Wyjąłem powyższe wersy z Nieśmiertelnej, dopiero dzisiaj nabierają znaczenia, a pisane były przecież trzynaście lat przed tragiczną śmiercią poety. Trudno mi cokolwiek wyrokować, bo jeśli wierzyć Andrzejowi, sam siedzę na ramieniu krzyża. I jedyne co żywe dla mnie, to ból.

Jerzy Beniamin Zimny









sobota, 25 lutego 2012

Persona non grata



Zdjęcie

Janusz Drzewucki w Magazynie Literackim nr 4/2006 tak pisał o Mieczysławie Warszawskim: Powiem szczerze, lubię i cenie poetów, którzy funkcjonują na uboczu życia literackiego,  z dala od centrum, w samotności, w pewnym sensie w zapomnieniu, którzy nie zabiegają o rozgłos, o nagrody i sławę. Zaliczam do nich (...) i Mieczysława J. Warszawskiego z Lasek Odrzańskich. Swoją drogą ciekawe, ilu krytyków warszawskich (nie mówiąc już o krakowskich) słyszało o poecie Warszawskim? (...) To poezja dojrzała i wyrazista, zdyscyplinowana intelektualnie i emocjonalnie, a mimo tego pełna pasji.
Warszawski od urodzenia mieszka w Laskach, debiutował wierszem, w wieku siedemnastu lat w "Nadodrzu". Wydał czternaście tomów poezji, oraz dwa tomy opowiadań: Codzienna podróż pociągiem (1986), Bezrobotny Syzyf (1997) Jest laureatem wielu nagród literackich, za twórczość nie tylko w regionie Środkowego Nadodrza.  Jest poetą codziennym, dosłownie, mieszkańcy Lasek nie inaczej pojmują jego personalia, poeta-  żaden tam Mietek czy Warszawski. Wczoraj nasze kolejne spotkanie, rozmawiamy o zimie, mrozach, o tym jak sobie radzi bez matki, którą niedawno pochował. I o poezji, która z nami przeżyła ponad czterdzieści lat. Jeszcze nie umarła póki my żyjemy, Mietek żartuje, ale z powagą. Nie umarła bo dajemy jej pożyć, dorzucam swoje. Gdybym mógł cofnąć czas, Mietek zastanawia się przez moment, i przypomina mi lata siedemdziesiąte, pamiętasz: Benka, Styczeń, Czerniawski. Więcej nazwisk nie pamięta, tyle czasu minęło, tyle razy wylała Odra, i tylu odeszło, a za nimi i my pójdziemy. To pewne.
Warszawskiego zaliczam do nurtu życiopisania, może trochę na wyrost, ale coś w tym życiu jest takiego, że trzyma poetę mocno za gardło i nic innego w jego pisaniu nie ma tak mocnego wyrazu:

Ta twarz nie przypomina już mojej
Przypomina twarz ojca brata może
I syna jeśli tylko syn zachował jakieś rysy
Z mojej twarzy którą czasami widuję
W lustrze albo w oczach zupełnie
Obcego mi człowieka jak gdyby
Zawsze miała być
Już po za mną
Ta twarz. 

Nie poznajemy siebie, tamtych nie za dawno temu, jesteśmy inni a może ci sami, tylko osąd nie należy już do nas, a jeśli kto chce nas osądzić musi być z nami, nie jest to jednak możliwe. A więc trzeba z tym żyć, z samym sobą obok, tak obok, aż do konfliktu który przyniesie nowe poetyckie wartości:

Mogło być gorzej. Jeśli nie
inaczej. Życio-
pisanie przecież nie rości sobie praw do
żadnych bałwochwalstw. To fakt bez-
sporny. A nawet dość
banalny. jak świat
i zaświat, co
zawsze bywa
na wyciągniecie ręki
albo już
za plecami.

Poranne wygnania Warszawskiego, jak i rezygnacja z poszukiwania azylu, nieufność wobec samego siebie, świat i zaświat, które były na wyciągnięcie ręki -teraz już za plecami- i koniec wędrówki w poszukiwaniu liter, które złożą się na ostatni wers. A może zdarzy się taki dzień w którym persona non grata, zostanie przyjęta jak dawno oczekiwany gość.
Opuszczam winne miasto, w Cigacicach zerkam przez szybę na Odrę, płynie w stronę Krosna, przez Pomorsko, Nietków i pobliskie Laski. Niedaleko stąd jest położony Okunin, trzy domy, nieczynna stacja kolejowa i las za torami w którym zaiskrzyła moja poezja, wcześniej ojciec odprawiał eszelony, osobowe w kierunku Wolsztyna i Sulechowa. Uprawiał len na dzierżawie, pierwszy len na Ziemi Lubuskiej i jedwabniki. Była już noc kiedy minąłem Kargowę moje rodzinne miasteczko. Mietek w tym czasie podrzucał do pieca drewno, albo pisał swój kolejny wiersz z twarzą?

Jerzy Beniamin Zimny





czwartek, 23 lutego 2012

Lubuski Wawrzyn 2011




impresja świetlna


Nic nie ma. Jest tło różnobarwne, więcej
ciemnego i postać, jakby nagle rzucona.
Dla ożywienia, dla pewności, że jestem
dotykalny, i nie rozpadnę się po pierwszym
uderzeniu wiatru, kiedy ktoś otworzy drzwi.

W takim stanie trwam od kilku dni, i nie
dopuszczam świadomości do siebie. Nie chcę
przechodzić w stan skupienia, bo to kamień
na którym odkłada się zimno. Piekielny
mimo to, pokryty mchem stworzenia.

Co jeszcze może mnie okryć wielkiego,
Brookliński most?




środa, 22 lutego 2012

Kosmos podmiotu


Kosmos podmiotu           



Najnowsza książka Janusza Koniusza. „ Po wyjściu z Arki” jest dla mnie pretekstem do ukazania pełnego wizerunku lubuskiego poety, mając na względzie, cały Jego dorobek, oraz trwałe miejsce w szeroko rozumianej percepcji czytelniczej. Autor kilkunastu tomów poezji, i kilku tomów prozy na stałe związany ze Środkowym Nadodrzem, tym razem daje czytelnikowi swój nowy tom, z pełną świadomością jego zawartości, która jest jakby lirycznym podsumowanie dorobku a także swoistym testamentem, którego beneficjentem ma być czytelnik. Śledząc drogę twórczości poetyckiej Koniusza, dostrzegłem bardzo widoczny podział na dwa okresy, różniące się od siebie, nie tyle tematyką, co stosunkiem podmiotu do przedmiotu kreacji bądź postrzegania rzeczywistości. Pierwszy okres zamyka zbiór wierszy pt: „ Z Kaina i Abla” wydany w 1988 r. przez Wydawnictwo Poznańskie. Liryka tamtego okresu to nie tylko pojmowany świat, ale przejrzysty i ciepły kosmos przedmiotów, w których daje się zauważyć proces zanikania różnic pomiędzy elementami i formami bytu. Ten otaczający świat przedmiotów, najpierw na zasadzie partnerstwa z podmiotem powoli przeradza się w stosunek dominacji nad nim. Przedmioty stają się posiadaczami pamięci i w ten sposób nabywają cech samego podmiotu. Niewątpliwie, widać tutaj cechy formulizmu pojęciowego, zdefiniowane przez Zbigniewa Bieńkowskiego, a tak typowe dla nurtu poezji Orientacji. Chociaż Koniusz w tamtym okresie daleki był od tych praktyk, tworząc na uboczu swój własny hiatus.
Można, więc zaryzykować stwierdzenie, że w tamtym okresie, podmiot Koniusza, przesycony był pamięcią przedmiotów, dobrą i złą uciążliwą i lekką, są także momenty jego całkowitego osaczenia, daremne próby ucieczki w zewnętrzność, w świat pejzażu, bezradne jego momenty w zawężonym polu widzenia, gdzie nieustannie dominują, ten sam krajobraz, te same przedmioty. Autor zawsze zdawał sobie sprawę z tego, że poszukiwanie nowych form wyrazu w poezji językiem wielokształtnym, prowadzi do zmian proporcji rzeczywistości, także do przewartościowania niektórych wartości. Rzeczywistość poetycka oddala się od rzeczywistości konkretnej. Wówczas słowo nie znajduje potwierdzenia w tym, co określa. Na tym właśnie poległo pokolenie Orientacji. Przetrwanie Koniusza, jest zasługą jego poezji, tworzył ją nieprzerwanie, pośród wielu deklaracji i prądów, które w żaden sposób nie wywarły na nim piętna, pisał więc jeden niekończący się tom mając świadomość tego ostatniego wiersza, który nigdy w ostatecznym rozrachunku, nie był ostatnim. W jednym z wierszy autor mówi wprost: nigdy się nie powtórzysz jak stworzenie świata, i dalej:
Od dzieciństwa `mozolę się
nad tym nienapisanym wierszem
i tak mi życie przecieka
przez literatury palce.


Podsumowując tamten okres twórczości, pod koniec lat osiemdziesiątych autor wyznał: pragnę, aby pozostało na papierze to, co w jakimś momencie mojego życia, wydaje się ważne, istotne, godne zapisu, przekazane innym, zatrzymane, przypomniane. Jakże przedwczesne było to wyznanie, i jakże przedwczesna próba rozliczenia i te słowa, które wówczas padły z jego ust: Będzie jakby nigdy nas nie było, wyschłe badyle liter nie zaskrzeczą nad tą szlachetna dziejów pomyłką, może tylko ktoś tu ten ślad po mnie w płomień przemieni. Dzisiaj po latach można powiedzieć, że ten ślad jest jeszcze bardziej widoczny, bardziej dojrzały i został przemieniony w płomień przez samego autora, czego dowodem jest najnowszy jego tom.
Tak jak w pierwszym okresie twórczości Koniusza dominowały przedmioty, tak w drugim dominuje sam podmiot. I to jak? Koncepcji autorowi nie zabrakło, bo oto w omawianym tomie, dostrzegamy dyskurs podmiotu z otoczeniem, zarówno rzeczywistym jak i z przeszłością, do której autor nieustannie powraca porównując obrazy, których już nie ma z tymi, które dostrzega obecnie. Świat, dzieciństwa, świat młodości, wcześniej kreowany, przypominany przez przedmioty, teraz jest rozważany przez sam podmiot w kategoriach filozoficznych, jego otoczka mistyczna, obrazowana archetypami, wprowadza czytelnika w świat rozważań nad sensem bytu doczesnego, nad samą egzystencją w połączeniu materii i ducha. Autor, posuwa się nawet do wizjonerstwa, bo oto w wierszu; Napis na murze, czytamy: Ziemia zapadnie się w ziemię/ woda się utopi/ ogień w ogniu spłonie/ proch się w proch rozsypie/ ukamienuje się kamień/ strach umrze w strachu/ tylko śmierć się nie uśmierci. Wizja takiego końca, jest jak najbardziej realna-, co potwierdzają inne wiersze Koniusza, posadowione w pojęciach naukowego pojmowania wszechświata, ze słońcem jak centrum i Ziemią jako pyłkiem, która istnieje tylko w pojęciu życia i człowieka, który postrzega je poprzez niedoskonałe ciało, i doskonałego ducha.
Bogactwo poetyckiego przekazu, skondensowane w mistrzowski sposób, prostotą przekazu, bez uciekania się do zawiłości językowych i metaforycznych,
wykorzystanie archetypów religijnych, retrospekcje do miejsc dzieciństwa, do korzeni, i wspomnienie w formie rozmowy z matką. Odniosłem wrażenie jakby autor, w tej jednej książce, z determinacją godną podziwu, starał się pomieścić całe swoje życie, doświadczenia, nie tylko literackie, a także przekazać to wszystko, co jego zdaniem jest najważniejsze, czytelnikowi. Stąd wiersze o życiu, o starości, o przemijaniu, a także o stworzeniu i końcu Ziemi. Są także wątki historyczne, rodzinna Niwka koło Sosnowca, w „trójkącie trzech cesarzy” gdzie zbiegały się granice trzech zaborów. Rozmowa tam z matką, są odwiedziny rodzinnego miasta, oraz bezwzględna samotność i rządząca starym człowiekiem- fizjologia.
Prawie w każdym wierszu można dostrzec pierwiastek rozrachunku, swoistego podsumowania a nawet próby poetyckiego testamentu, w którym literatura nie jest przedmiotem rozważań, z natury rzeczy niezależna, dla Koniusza znaczy tyle ile słowo, które się uchowa w świadomości dziedzictwa pokoleń, tak długo jak istnieć będzie ludzkość. A więc, choć jedno słowo doskonałe, ponadczasowe, warte całego pisania. To autor, wielokrotnie powtarza w swoich książkach.
Ostatnim słowem poety jest śmierć, czytamy w jednym z wierszy:
…. Po utracie łuski ciała
zatracisz się w złotym runie Ziemi,
To będzie twoje ostatnie słowo.
Nieco dalej, autor dodaje, że będzie to śmierć bez konsekwencji. Jakich, można tylko rozważać, bo w przesłaniu tym jest prawie wszystko, o czym nie wiemy, a czego się dowiemy, tam? Tu autor jest świadom drogi Hioba, a także spuścizny krzyża, na którym nawet łotry znajdują swoje zbawienie, nie bez udziału człowieka, świadka życia i śmierci. Zaiste, można równie dobrze zwątpić w to, co mówi autor, i równie dobrze zaufać doświadczeniu, cienka linia wszelkich rozważań staje się coraz bardziej wyraźna w momencie, kiedy zaczynamy myśleć o ziemi, miejscu gdzie wszystko zaczyna się i kończy w podobny sposób. :
…tylko ostatnia sosna Sosnowca
zatrzeszczy nade mną
jak stempel pod zawałem.
Twórczość Janusza Koniusza, poety i prozaika, jednak bardziej poety, podzielić można na dwa okresy. Nie są one determinowane czasem, zawodowym lub literackim życiem, ale przemianami w świadomości samego poety. Pierwszy okres, to okres penetracji obszarów wartych poezjowania, istotnych dla podmiotu spraw i rzeczy, z których to przedmioty, są sposobem kreowania świata, jaki poeta widzi lub chce pokazać czytelnikowi. Drugi okres, poeta zamyka omawianą książką, i nie jest to bynajmniej ostanie słowo, jak sugeruje, bo przy okazji tomu „ z Kaina i Abla” miałem podobne odczucie czytając niektóre pomieszczone tam wiersze. Kreacja życia, w równym stopniu kreacja śmierci, uczyniły z poety swoistego niewolnika własnych wizji, bez których nie może się obejść podkreślając to na każdym kroku. Można tylko podziwiać przekonanie, z jakim autor trafia do czytelnika, za każdym razem w podobny, lecz inny sposób, i ja to odbieram jako swoistą grę ze śmiercią, bez konsekwencji, jak to wyznaje w jednym z wierszy. Kokieteria prowadzona w mistrzowski sposób, przy użyciu poetyckiego języka, w którym autor jest mistrzem, bo nie trudno tutaj dostrzec szkoły Karpowiczowskiej. Na koniec znajduję w tej poezji coś odkrywczego, wyrażone frazą; trzeci stan skupienia. Znaczenia, semantyki tego”skupienia” powinno się szukać w podręczniku fizyki, ale tak nie jest. Po pierwsze skupienie jako poetycki stan, z którego rodzą się wiersze, po drugie, skupienie prochów w ziemi- trzeci stan człowieka we wszechświecie. A może trzeci stan skupienia to modlitwa, ostatnia modlitwa i ostatnie słowo, które stanowi akt fizycznej śmierci. Jednoznacznej interpretacji u Koniusza nie znajdujemy, więc należy opowiedzieć sobie samemu na to retoryczne, acz metafizyczne pytanie.
Przy lekturze tej książki, czytelnik znajdzie wiele odpowiedzi na odwieczne pytania dotyczące sensu życia jednostki w okazałym i bezwzględnym świecie zjawisk, stosunków i determinantów z różnych dziedzin. W szczególności czas, jest tutaj wyartykułowany najbardziej, i to w sposób odbiegający od stosowanych powszechnie miar. Autor uzmysławia pojęcie przemijania przy pomocy miejsc i przedmiotów charakterystycznych dla każdego okresu życia pomiotu. Widzimy tutaj przedmioty i narzędzia górnicze, obiekty a także klimat towarzyszący wszystkiemu, co jest związane z procesem poznawania, dojrzewania, wreszcie rozrachunku z tym wszystkim. Charakterystyka jak i język są przekonywające do tego stopnia, że jawi nam się obraz za obrazem, układają się one w zamkniętą całość, i wyłania się klimat dramaturgii miejsca i czasu.
Biblijna arka, nie jest tą arką, z której wyszli nasi protoplasci, aby kontynuować egzystencję ludzkości po czasy dzisiejsze. Autor, co dostrzegam, kreuje postać Noego w osobie każdego z nas, a arka to nic innego jak życie dryfujące pośród różnorodnej doczesności, a owe biblijne wyjście to nic innego jak wejście do wieczności, w trzeci stan skupienia, tym razem niezniszczalny? Zatem książka jest jedną wielką metaforą, w której jak w Arce, odbywa się mityczna podróż pośród meandrów rzeczywistości aż do końca, który jak mówi poeta jest równie mityczny, bo symbolizowany przez nicość. Pozostają tylko słowa liryczne i to nie wszystkie, i to ostatnie wyrażone przez śmierć.
Lektura omawianego tomu wierszy, to niezwykła wędrówka po biografii autora. Istotą tej wędrówki jest zmieniającą się świadomość podmiotu w zależności od sytuacji lirycznej, i gromadzonych doświadczeń. Wycieczka w czasie, ale nie exodus, doświadczanie dobra i zła, radości i cierpienia, i mimo wszystko dostrzegalny, optymizm- co dociera do czytelnika jaskrawo i dźwięcznie, a przede wszystkim, wiarygodnie. Można odnieść wrażenie, że poeta pisze jeden niekończący się wiersz, którego tematem jest historyczne spojrzenie w ludzkość poprzez pryzmat osobistych doświadczeń, poszukiwanie tożsamości, niekiedy mitologizowanie jej, w końcu jakby rezygnacja i oddanie się w ręce stwórcy, z wiarą lub bez, do wieczności lub w nicość z nadzieją, że nie wszystek umrę, bo pozostanie, choć jedno żywe słowo, zachowane przez potomnych.



Janusz Koniusz, „Po wyjściu z arki” wyd. Organon, 2007 r. Zielona Góra.












poniedziałek, 20 lutego 2012

Kulki rtęci na Gare Saint-Lazare



Tytuł artykułu naszedł mnie w nocy, za sprawą impresjonizmu, który jak cień kładzie się na poezji W. Roszkowskiego. Wymyślili kolory które nie istnieją, może jedynie jaskrawa jest czerwień ścian katedry, albo  nalot dmuchawców na Paryż, wtedy pachniesz tak, że nie można żyć. Celowo przytoczyłem dwa wersy innego Wojtka podobnie zainspirowanego sztuką farb, z tą różnicą, że Roszkowskiemu bliższy jest impresjonizm, Czerniawski gustował w surrealistach, zwłaszcza Bosch był aniołem jego inspiracji, Monet Roszkowskiego jest bardzo dzisiejszy, może dlatego jego bohater wymyślił kolory które nie istnieją. I w wolnych chwilach. kopiuje płótno mistrza

Co robią kulki rtęci na słynnym paryskim dworcu. Znalazły się tutaj przypadkiem, może to jedyne miejsce gdzie można zaistnieć nie będąc tutaj nigdy? Zawsze będziemy mieli swój Paryż. Bo tutaj można kraść turyńskie pocałunki, a dziewczyny noszą t-shirty z podobizną madonny,  natomiast  prawda dojrzewa w winie. Nie wykluczone, że w paryskich kafejkach podawanym. Jest jeszcze coś z Vermeera u Roszkowskiego, gra świateł którymi poeta posługuje się w taki sposób, jakby poszukiwał najistotniejszych cech w tym co widzi, to co chce podkreślić i to, co trzeba ukryć, przed okiem człowieka ponieważ może być źródłem fałszywego osądu. Jeden z brudnych aniołów wpełza mi pod stopy, kradnie palestynę, może za wcześnie, a może za późno na cokolwiek, na łatanie dziur w krzyżu, w dłoniach i zębach. ropne przetoki od kości, plamy- tak ma wyglądać chustka weroniki?  Tak, jak Vermeer posługiwał się światłem aby skrywać to co zamierzał, tak Roszkowski posługuje się językiem, oszczędną metaforą, używa tropów nie wprost, lecz buduje z nich obrazy nie przejaskrawione, językiem delikatnym czystym, pozbawianym patosu, moralitetu, swój podmiot ogranicza do roli narratora.


(........)


Dwie książki poetyckie, jedna sprzed 36 lat, druga świeżutka, pachnąca jeszcze farbą drukarską. Co je łączy? Sztuka obrazu, fascynacje odnoszone do stolicy artystycznego świata, Paryża? Nie sądzę. Ale inspiracje stamtąd, jak najbardziej, tyle że przemycone do naszej rzeczywistości w kraju nad Wisłą. Jest jeszcze jeden element tego porównania, bardziej istotny od przyczynku powstania tych książek. Otóż debiut Czerniawskiego wbił się jakby klinem w nurt Nowej fali, natomiast Roszkowski zadeklarował swoją odmienność  na dzień dzisiejszy. Trudno o jednoznaczną opinię, czy tak w istocie jest. Dlatego wstrzymam się do czasu, kiedy odwiedzę Dworzec Świętego Łazarza. 

Jerzy Beniamin Zimny


(fragment większej całości)



  



niedziela, 19 lutego 2012

Beata w Starym Kinie

Jakub był tak przejęty, że Magda wchodziła słowami jak sufler w teatrze dramatycznym. Kukor piwo popijał, Jantarek siedział cicho, w pobliżu Cicho, a w jej przebraniu- Dorota też popijała tyle, że nie piwo. Nie zaglądałem do szkła, ale mogę zaręczyć szlachetność pochodzenia trunku. Ciąg dalszy wielkiej poezji w Starym Kinie, życzę Magdzie i Jakubowi wytrwałości kukorowej, znaczy uniwersalnej na wszystkie pogody i zmory jestestwa, niezależnie od profesji i nastrojów społecznych. Beata przyjechała z Gorzowa, a to przecież poetyckie miasto, oj dzieje się tam dużo, oj mieszają miejscowi w krajowym garnuszku, a i animatorów i bossów sztuki u nich pod dostatek, Za sprawą Czesia Gandy mają się dobrze, coraz lepiej. Tyle mojego nakręcenia w temacie Beaty. Nowy tom wydany w zacnej Oficynie, jednej z najlepszej w kraju. Tak, Zeszyty Poetyckie liczą się. Debiuty tam wydane są bardzo ciekawe, ostatnio czytałem kilka, wymienię: Agnieszki Gałązka, Jakuba Sajkowskiego, no i pojawił się Kukorowski, postać bardzo kontrowersyjna, dla mnie przynajmniej, i tak go lubię jak i nie cierpię, chociaż pierwej, tośmy wiele układali dobrego. Niech Tagi popłyną w Polskę, a ja będę śledził poczynania moich dawnych znajomych, oj dawno to było. Krzysztof Szymoniak, genialny w swoich reportażach na łamach Nurtu. Nie zapomnę: Tak pięknie lato zaczęło się w Pyzdrach. albo słynne już podróże koleją roboczą na szlaku Poznań- Zbąszynek. Miły wieczór Beaty, i do zobaczenia w Polsce.

JBZ 

Srebrna gra

Wiersze Gabrieli Szubstarskiej próbują zatrzymać lirycznie przemijające- zbyt szybko i łatwo-chwile życia; ktoś w nich odchodzi, ktoś inny z nadzieją czeka, wczoraj na tym drzewie śpiewał ptak, a dzisiaj już go nie słychać, kiedyś przebiegała sarna.
Te wiersze są niczym muzyczne preludia- pomiędzy linijkami można usłyszeć tkliwe krople deszczu, a może łzy, których nie można powstrzymać, dalekie echa dziecięcej modlitwy, cierpienie płonącej gałązki, lub szept spadającej gwiazdy. I tyle w nich kolorów- tutaj uczucia i nastroje mają swoje barwy, jakby na odczarowanie smutku, albo jako magiczne zaklęcia.
Gabriela Szubstarska układa wiersze i ze smutku i lirycznej wrażliwości. Do jej liryki w Srebrnej grze chce się przytulić.
Pisze we wstępie do tomu Aleksander Jurewicz.
W istocie, poezja Szubstarskiej jest lekka jak piórko, barwna nastrojowa, oszczędna w doborze słów, jednocześnie przebogata w treść, obrazy a język- czysty jak kropla rosy porannej na liściu:


lubię las
tam biegnie srebrna
wylizywać rany
drzewa zacierają czerwony ślad


nie
to nie łzy to deszcz
po deszczu zostają niczyje kałuże
i echo dziecięcej modlitwy


ufam drewnianym kapliczkom
rekom składającym przy nich kwiaty
opowiedz im swój sen


O sobie poetka pisze tak:

nie potrafię mówić
cudzym głosem
lubię słowa 
które przylegają do ciała 
jak woda


biegnę od chwili do chwili
niczym szachowy konik
bez wędzidła


Jest to jak sądzę, poetyckie credo Szubstarskiej. Czytałem wszystkie tomy poetki, uderza w nich konsekwencja z jaką kreuje swój poznany świat, i to wszystko co istnieje a dostrzec nie można gołym okiem.

(fragmenty większej całości)

  

sobota, 18 lutego 2012

kolekcja bursztynowych traszek






Kolekcja, nie wierszy, ale kolekcja pomieszczona w wierszach- wszystkiego, co wydarzyło się w życiu poetki, godnego uwagi, ważnego i wartego lirycznego ujęcia, zapamiętania. Debiut- zdarzeń, obrazów, stanów i uniesień podmiotu, kreacji tam gdzie tego wymaga przesłanie a zawodzi pamięć. Obraz po obrazie jawi się w tych wierszach, tak rzeczywiście i klarownie jakby wszystko zdarzyło się wczoraj i jest dramatycznie prawdziwe. Poezja Elżbiety Tylendy jest wyrwana z życia, istotną rolę odgrywa tu czas, czas przeszły, jak najbardziej osobisty a także w wymiarze i ocenie społecznej. Podmiot liryczny, najczęściej narrator, imponuje językiem, bez zapędów w gąszcz pojęć, symboli i kodów, zachowując przy tym wszystkie cechy poezji. Wiele wierszy ma charakter dokumentu, swoistego raportu pisanego na gorąco, a także przywoływane są retrospekcje stanowiące podkład, tło do przekazu współczesnego, a także przeplatanie, nakładanie na siebie wątków z różnych okresów, aż do lat dzieciństwa. Dominuje jednak teraźniejszość, przy czym podmiot, deklaruje swój dystans do tego, o czym mówi, co obrazuje, opisuje z pietyzmem, nie szczędząc przy tym pięknego języka, zmierzając do uderzającej puenty, uniwersalnej w przesłaniu, nie rzadko ironicznej, ale pozbawionej banału.
Nie mam wątpliwości, że jest to debiut dojrzały, dojrzałej, ukształtowanej już poetki. Z czasem, przy wykorzystaniu „zbiornika czasu” jako podstawowego źródła inspiracji. Nie dostrzegam jednak elementów, archetypów lokalnych, środowiskowych, odwzorowania nurtów poetyckich, czy wzoru o charakterze podmiotu. Nie mogę też powiedzieć, że jest to debiut spóźniony mając na uwadze te same kryteria. A przecież poetka była świadkiem dokonań Nowej Fali, obcowała zapewne z poezją liderów Brulionu, nie pomijając współczesnej awangardy. Zatem mogę zasygnalizować czytelnikowi, w pewnym sensie, odrębność poetycką i udaną próbę jej realizacji, przynajmniej w wymiarze omawianej „Kolekcji”, a także wierszy rozproszonych, które czytałem tu i ówdzie.
Wiele miejsca podmiot poświęca tematowi przemijania, egzystencji w wymiarze rodziny, związku dwojga. Najczęściej spotykamy rozgoryczenie, bezradność, żal i smutek. U Tylendy jest inaczej, co najwyżej zatrzymanie w pół drogi, pół drogi obcowania ze sobą, i nie zawsze ciepłe przechodzi w zimne, i nie zawsze zanikają wspólne linie papilarne. Optymizm tchnie z tych wierszy, nadzieja, zawsze nadzieja, mimo jej widocznego braku. Kto szuka wsparcia, znajduje je, także w tej poezji kolekcjonującej najlepsze stany, obrazy i rekwizyty godnego życia, pozbawionego niekiedy szans na lepsze, i tak koniecznych wygód będących celem dążeń współczesnego, konsumpcyjnego świata.
Od tego jest poezja, nie rzadko jako zamiennik, ale nie surogat, z pewnością dodatkowa wartość, której warto się poddać dla zrównoważenia nadmiaru fizycznych potrzeb.
Przy lekturze tej książki czytelnik znajduje wiele odpowiedzi na odwieczne pytania dotyczące sensu życia jednostki w okazałym i bezwzględnym świecie zjawisk, stosunków międzyludzkich z różnych dziedzin. W szczególności, czas jest tutaj wyartykułowany najbardziej, i to w sposób odbiegający od stosowanych powszechnie miar. Autorka uzmysławia pojęcie przemijania przy pomocy miejsc i zdarzeń charakterystycznych dla każdego okresu życia podmiotu. Widzimy tutaj kolekcję obrazów, z obiektami istotnymi dla autorki, w wiernie oddanym klimacie, towarzyszącym temu wszystkiemu, a także wyartykułowany jest dotychczasowy rozrachunek, ale nie ten ostateczny. Mam nadzieję, że ten dojrzały debiut, nie będzie zamkniętą kolekcją i poetka pokusi się o jej kontynuację w następnych książkach.
Nie jest tajemnicą, że Kolekcja powinna ukazać się jako debiut wyłowiony na konkursie im. S. Różewicza w Radomsku w 2010 r. Spośród dwustu siedemdziesięciu autorów, jury wybrało do nagrody głównej wiersze E. Tylendy.  Stało się jednak inaczej, za sprawą wymogów regulaminu. Co nie umniejsza sukcesu poetki.

Drugie uderzenie przyjąłem w Dąbkach na przystanku autobusowym - czekaliśmy na pojazd widmo, może stamtąd albo znikąd, papieros smakował jak przekąska po wypiciu czegoś mocnego, czegoś czego nie było w zasięgu dłoni. Napisy na murze, jedyna sceneria do rozmowy o znikających punktach zaczepienia z życiem, życiem o którym się  pisze w wierszach, bo w zasięgu wzroku panuje niepodzielnie drapieżna rzeczywistość, z której trzeba odsiewać wszystko niepożądane, wątpliwych wartości. Dnia traszki nie było, był wieczór z zachodzącym słońcem, obskurny mur zdobił nasze sylwetki spowite dymem. Kuracjusze z politowaniem zerkali na nas; miałem wyrzuty sumienia, że narażam poetkę na uszczypliwe uwagi, żaden z obserwatorów nie miał pojęcia, że w tym momencie, w promieniach zachodzącego słońca zaczynają się wydłużać nasze cienie. Pomyślałem- jest dobrze, będzie jeszcze lepiej, przyroda dodaje nam wigoru, nawet nocami wędrują nasze myśli na południe, gdzie krzyżują się szlaki desperatów nam podobnym. Piękne to zatracenie, dopiero tutaj zrozumiałem jak ważne jest to, co człowiek robi w uniesieniu nie zważając na konsekwencje. W mojej głowie usadowiła się traszka, żółte plamki jej ubarwienia zlewały się z czerwienią, nie wiem dlaczego wszystko, co piękne natychmiast znika? może to kosmos lub wpływ kasztanowca pod którym zbyt często długie przebywanie... człowiek dorosły podobno się zmienia siedem razy w życiu...stoimy właśnie pod kasztanowcem w Dąbkach, jak na zawołanie wieczór skrywający naszą ułomność tutaj, chwila słabości( ale tylko chwila) bo za moment pochłonie nas osobisty mrok, przy lampce zaczniemy bilansować za i przeciw. Rankiem wyjdzie znów to, co nam najbardziej doskwiera i to, co cieszy, choć przez chwilę. Tak czy inaczej.. w każdym przypadku pozostaje niedopowiedziana reszta. Zdefiniować ją, to nasze zadanie na przyszłość.


piątek, 17 lutego 2012

Źródło i śmierć


KAROL SAMSEL

Źródło i śmierć.

Fenomenologia jako egzegeza literacka.

Wraz z erozją semantyk literackich, Finnegans Wake Jamesa Joyce’a i Kosmosem Witolda Gombrowicza, puls literatury się zatrzymał. Nie tylko czas w literaturze, lecz także kategorie czasowości: aktualność, wieczność, regres (upływ), persewerację (utrzymanie), zastąpiła idea czasu fantomowego. Podobnej desubstancjalizacji poddana została idei przestrzeni. Miejsce, czyli topos, zostało zlikwidowane, jego usunięcie zaś pociągnęło za sobą utratę umiejscowienia, tj. topiki, innymi słowy: śmierć tematu literackiego. Achronia, atopia i atemia wydają się zmierzać ku pełnej idealizacji pojęcia literackości – semioza, z której usunięto kontekst, musi w efekcie doprowadzić do redukcji do semu idealnego, tj. do milczenia. Tym przecież, tj. negacją odbytej wędrówki, byłoby w literaturze skrajne spełnienie ideału redditus ince ipsum.
O ile rzeczywiście doszłoby do tego, co określiłem śmiercią tematu literackiego, nie wskazywałoby to na nic innego poza doniosłym, fenomenologicznym błędem. Fenomenologia nie jest tanatologią, erozji – jakkolwiek rozumianej: semantycznej, epistemicznej bądź metafizycznej – nie sposób uznać za powrót ku źródłom. W zakończeniu Medytacji kartezjańskich Edmund Husserl stwierdza wręcz, że:

Konsekwentnie przeprowadzona fenomenologia konstruuje […] formy wszelkich dających się pomyśleć światów […]; dokonuje tego w sposób pierwotny, […] jest punktem wyjścia dla radykalnego ujaśnienia sensu i źródeł pojęć świata, przyrody, przestrzeni, czasu, istoty żywej, człowieka, duszy, ciała żywego, wspólnoty społecznej, kultury itd.

Warto pozostać przez chwilę przy tym zapewnieniu Husserla. W jego świetle bowiem fenomenologia nie wydaje się już negacją, lecz raczej – ideą pierwszej, do tego stopnia rozwiniętej, negatywnej egzegezy świata myśli. Zarówno źródło, jak i śmierć stają się w tym ujęciu przedmiotem tej samej redukcji doświadczenia transcendentalnego, tj. jak zapewne wskazałby sam Husserl: są przybliżeniami tego samego przedmiotu, połączonymi ze sobą przez abstrakcję transcendentalną nicią przewodnią. Trudno zapewne ostatecznie ocenić wytrzymałość tej nici, niemniej jednak o samym spojeniu nie sposób wątpić. Źródło i śmierć istnieją w sobie i według siebie, nie osuwają się w entropię i nie rodzą tego, co Edward Balcerzan określał mianem przeklętego olśnienia. Fenomenologia bowiem jest i ma pozostać pocieszającą wiedzą o przedmiocie.
Trudno badać poetów fenomenologicznej pociechy. Z jednej strony są oni przecież świadkami śmierci tematu literackiego, z drugiej jednak pozostają w zagadkowy, niemniej jednak transcendentalny sposób, wpisani w literackość. Jak się wydaje, dobrze opisują ich kategorie filozoficznego witalizmu: najwyraźniej można mówić o nich jako o poetach odnowionych, zregenerowanych i odświeżonych. Pojęcie odrodzenia dotyczy w tym wypadku zarówno odnowy semantycznej, jak i językowej tekstu. Co jednak wymaga podkreślenia: witalność nie dotyka świata przedstawionego ich wierszy. Poeci fenomenologicznej pociechy pozostają lub mogą pozostawać pesymistami, a wręcz uchodzić w oczach interpretatorów za „tanatologów”. Do grona piszących w ten sposób skłonny byłbym zaliczyć wielu – tego rodzaju egzegezy domagają się m. in. Dariusz Dziurzyński i jego Symultana oraz Rafał Kwiatkowski i Twarde O. Przedstawię jednak tylko dwóch: Jerzego Beniamina Zimnego, autora tomiku Dystans (2009) i Macieja Woźniaka, twórcę Ucieczki z Elei (2010).
Zarówno Zimny, jak i Woźniak są „tanatologami” – zaświadczywszy o achronii, atopii i atemii świata przedstawionego, dokonują jednak zwrotów w przeciwnych kierunkach. Zimny zmierza ku nowej fenomenologii i regeneruje literackość, ustanawiając ją przedmiotem namysłu poety, lub inaczej: czyniąc literackość ostatnim z wielkich tematów literackich, nie zaś – jak postępowano dotychczas: uznając ją za ramę lub model dzieła pisanego. Ze śmierci literackości rozumianej jako obramowanie utworu poetyckiego rodzi się w wierszach Zimnego literackość jako przedmiot, temat i kierunek egzegezy, tj. jako obiekt redukcji fenomenologicznej. Mówiąc w uproszczeniu – literackość jako ego mówiące wiersza:

Pomyśl pomyśl głęboko aż
do wnętrzności swoich może nawet
głębiej tak jak potrafisz i nic, że
na ciebie patrzą teraz te wewnętrzne oczy

Zachowaj […]
tę szatę sumienia z łatami i cerami
jedyne twoje odzienie, gdy tak otacza
cię pieśń wyjęta z czyjegoś gardła,
dobita za rozlegający się sens.

(J. B. Zimny, W polu widzenia)

Trudno rekonstruować abstrakcyjną sytuację z wiersza Zimnego. Ujmując finał utworu literalnie: rozlegający się sens przyczynia się do dobicia pieśni. Innymi słowy – sens pochłania literackość, a nasycanie znaczeń jest równoczesnym zanikaniem wartości literackiej. Nową literackością – w obliczu śmierci tematu literackiego – staje się triumfujący sens. Fenomenologia wyznacza twórczości nowy przedmiot, regeneruje i weryfikuje semantyki. W świetle tego ujęcia Dystans Zimnego ujawnia nowy wymiar – tomu opowiadającego o sensie panującym nad literackością. Jeśli w zbiorze autora Rubinosy tkwi jakiekolwiek pocieszenie, musi ono zawierać się w przekonaniu, że fenomenologia jest w stanie utrwalić żywioł literacki (choć utrwalając go i odnawiając, okalecza całość: dobija pieśń). Sens bowiem jest jednym z najważniejszych pojęć systemu fenomenologicznego Husserla, wiążącym się – jak zaświadcza autor Idei fenomenologii – z jasnością bycia danym:

Fundamentem tego wszystkiego jest uchwycenie sensu absolutnej prezentacji, absolutnej jasności bycia danym, wykluczającego wszelkie wątpienie, jednym słowem, uchwycenie sensu absolutnie oglądowej, samoobecnie uchwytującej oczywistości.

W wierszach Macieja Woźniaka ta sama husserlowska jasność traci siłę utrwalającą i obiera zgoła przeciwny kierunek. Zimny poprzez redukcję fenomenologiczną rzecz poetycką okaleczał, lecz utrzymywał w sobie, Woźniak postępuje przeciwnie: pozwala rzeczom umrzeć, wygasnąć – cierpliwie poddaje je stopniowej, naturalnej dekadencji. Redukcja jest drogą ku śmierci, nie oznacza to jednak, że staje się regresem ani uprzedmiotowieniem. To bowiem, co w Ucieczce z Elei zostało dane w sposób jasny, co – jak ująłby to Husserl – musi stać się przedmiotem czystego oglądu, przechodzi w martwe. Także z tego powodu Adam Wiedemann określa Ucieczkę z Elei „partyturą mrozu”. Śmierć literackości jest dla Woźniaka czymś inspirującym, a wręcz ekstatycznym i rozwiązującym języki: nosi znamiona Wittgensteinowskiego święta języka. Zimny pieśń dobijał, Woźniak uśmierca wszystko wokół niej, ale nie ją samą: „pieśń uchodzi cało” – usuniętą literackość zastępują w tomiku Woźniaka rozmaite stylizacje meliczne i foniczne: eufonie, pastisz toniczny, formy koncentryczne, anafory etc. W momencie wygasania i osiągania stanu śmierci (które odpowiadają w dziele Husserla drodze fenomenologicznej redukcji) rodzi się nowa pieśń literatury. Śpiewamy ją nad trumną – zdaje się zdradzać kunsztownie wypowiadający się głos Ucieczki:

Robi się rzeczy, żeby mogły zniknąć,
żeby zmizerniał czarny pugilares.
Romeo Alfa skrzypi kibitką

W przeciwną stronę skrzypi pozytron
Niż swoją astmą krztusi się zegarek.
Widzi się rzeczy, żeby mogły zniknąć.

(M. Woźniak, Vanishing joint)

Fenomenologia literacka nie jest w stanie ocalić semantyki poetyckiej przed dysseminacją. Co więcej, między tym, co Husserl nazywał ujaśnianiem horyzontu a śmiercią obrazu literackiego tkwi silny i relewantny związek. Blask odsłanianego źródła uśmierca wszystkie światy możliwe, w jasności początku można się spalić tak, jak w ogniu świecy. Tak ideę literackiego genesis (genesis, czyli apocalypsis) rozumie Zimny, gdy w finale Dystansu osiąga punkt Alef – odsłania źródło, a wraz z nim pianę treściwą na ustach i temat obryzgany krwią:

W wierszu upał. Rozbieram się do samego
wnętrza, do jelit. […] To już wtorek i jest
środek obłędu; połowa wiersza, który jeszcze
w konwulsjach. Piana treściwa na ustach, a
do słów, dużo jeszcze ciętych ran, scyzorykiem,
krawędzią stolika. […] Za nimi kolejny

temat obryzgany krwią.

(J. B. Zimny, Genezis dobra)
Literackość jest dla Zimnego hekatombą – wyłanianie się semantyk poetyckich w Dystansie wydaje się jednocześnie nieść za sobą siłę porodu i smutek poronienia. Nie ma różnicy między źródłem a śmiercią, narodzinami a rzezią niewiniątek. Fenomenologia rodzi się w krwi i zaczyna swoją wyprawę od rany – to zdaje się przyznawać podmiot liryczny Zimnego. Woźniak patrzy dalej. Jeśli przywołać metaforykę Urszuli Kozioł, ruch rzeczy jest dla autora Iluzjonu ruchem naziemnym, powierzchniowym, oscylującym, ruch słowa zaś – krążeniem podziemnym, nagrobnym, zapadającym się ku dnu. Litera rodzi się w uniwersum Woźniaka ze szczątku rzeczy, żywi się ich synergią, literatura zaś, jak się wydaje, jest postfenomenologiczną rozprawą ze światem. O ile dla Zimnego fenomenologicznym śladem przedmiotu, jakim byłaby literackość, mogła stać się w Dystansie krew, o tyle dla Woźniaka, tym samym okazywałby się nagrobek – zgodnie z mottem z Andrzeja Sosnowskiego do sonetu Menuet z podżegaczem, słowa są nagrobkiem dla rzeczy. Wiersz Woźniaka odwraca wzór kreacji i odsłania jej nicościujący charakter – co zgodne jest z tradycją sonetu metafizycznego, zapoczątkowaną przez Johna Donne’a i Mikołaja Sępa-Szarzyńskiego. Oto w tradycyjne ujęcie fenomenologiczne Husserla wpisana zostaje nicość – creatio ex nihilo zmienia w Ucieczce z Elei zwrot, stając się biegiem w przeciwnym kierunku, ad nihilum:

Widzieć rzecz to próbować zdjąć ją z samej siebie.
Nazwać rzecz to próbować zmusić ją do płaczu.

[…] Poświeć wiaderkiem w studnię, światło zrobi aport.
Włóż kamień do wazonu, uśmiechnie się ziemia.
Wstaw róże, a ich pyszczki zaczynają iskać.

Ogień raptem się poczuł orkiestrą strażacką.
Dziewczyny w kusych ustach przychodzą na cmentarz.
Między nagrobki z wiatru, portale zmartwychwstań.

(M. Woźniak, Menuet z podżegaczem)

Nie sposób nie zakończyć swoistym zastrzeżeniem. Creatio ad nihilum wyklucza fenomenologię i oddala system Husserla od poezji współczesnej – w tym ujęciu „krwawiący” Zimny bliższy jest Medytacjom kartezjańskim niż „śpiewny” i „martwy” Woźniak. Już bowiem w pierwszej z medytacji, rozpatrując tzw. ego transcendentalne, filozof zastrzegał się:

Ta fenomenologiczna epoche, względnie, to wzięcie w nawias świata obiektywnego, nie konfrontują nas z nicością. Przeciwnie, tym, co na tej właśnie drodze staje się naszą własnością, albo wyraźniej, tym, co w ten sposób przypada mi w udziale, co przypada mi jako medytującemu filozofowi, jest moje czyste życie z jego wszystkimi czystymi przeżyciami i wszystkimi jego domniemanymi przedmiotami – wzięta w swym całokształcie dziedzina fenomenów w fenomenologicznym znaczeniu słowa. 

środa, 15 lutego 2012

Sorang


Kto mi podskoczy, kto głowę utnie.
Dzień zebrać się nie może, ulice
przykrótkie na maraton, w przecznicach
obozy tych, co wykwaterował trend,

może nie śmiertelny ale z zarazą.

Biegnie czyjś wzrok za reklamą na burcie
wozu. Ktoś szuka miejsca tam, gdzie był
na wierzchu. Pod ziemią inny, jeszcze
wczoraj szlifował chodniki. Kobieta
ostatni bukiet sprzedała pro forma.

Tu się zdarzę z włócznią i chlebem.

A wam nic do tego, szkoda słów, łzy
nie są na sprzedaż, serca nie pierniki
głowa nie dzwon. Dłonie zawsze będą
jak pieczęcie na murze odporne na ogień

15.02.2012.


poniedziałek, 13 lutego 2012

Gromnica (1)



(.....)

Zarobiliśmy wystarczająco dużo, aby zapomnieć o robocie, przynajmniej na jakiś czas. Lato było w pełni i nasze rodziny były nad morzem. Ja ze szwagrem jeszcze jesteśmy w domu, ale już myślami na piaszczystej plaży pod bezchmurnym niebem. Jeszcze tego dnia po nieprzespanej nocy spędzonej w podróży z Berlina, zapakowaliśmy, co niezbędne do samochodu i ruszyliśmy do Sarbinowa. Po drodze natknęliśmy się na burzę. Grzmiało okrutnie i błyskawice rozrywały się aż do nieboskłonu. To nad lasem to nad polami, do samych koron drzew, do samej ziemi. Miałem wrażenie końca świata, który za moment nastąpi, za tym wzniesieniem, pod które wspinamy się w podmuchach przeciwnego wiatru. Przerażający granat nieba przechodzący w czerń a z boku nieśmiałe ledwo widoczne sztyleciki promieni słonecznych wbijające się w ponurą masę nisko wiszących chmur, zwiastujące mimo moich podejrzeń, bliski koniec tej nawałnicy. Tuż przed Bobolicami zjechaliśmy w dół, pozostawiając za sobą prawdopodobną scenerię końca świata. Dzień powrócił tak nagle jak pojawiła się burza. Byliśmy już w Bobolicach, czyli w „Baezie” mówiąc językiem znanego skądinąd Grassa. Małe miasteczka mają bardzo często dużą historię, za sprawą wielkich nazwisk. Znam wiele takich miejsc i poznaję coraz to nowsze, i jeszcze poznam dużo więcej, z czasem, który okaże się łaskawszy dla takich jak ja.
Minęliśmy Bobolice i Daniel przerwał moje rozmyślanie nad historią małych miasteczek.
– Miałem wrażenie, że to koniec świata?
– Ty też? Zadziwiająca jednomyślność.
– Czy koniec świata może tak wyglądać?
– Niekoniecznie. Wizje końca są różne, może to być potop, trzęsienie ziemi albo wszechobecna pandemia. Zależy jak na to patrzeć.
– A ty, jaki koniec byś wolał?
– Widzę, że cię to męczy. Ale odpowiem. Chyba potop, bo ja lubię wodę.
– Pytam serio.
– Skoro tak, to powiem ci, że nie dla wszystkich ten koniec będzie jednaki. Czytałeś pismo święte?
– Kiedyś, dawno.
– Ten koniec zależy od naszej wiary. Kto wierzy, ten nie umrze nigdy?
– Tak się tylko mówi, ale prawdy nikt jak dotąd nie poznał.
– Wiara czyni cuda. Słyszałeś takie przysłowie?
– Wiara to pojęcie ogólne.
– Nie. To pojęcie uniwersalne. 

W Sarbinowie powitało nas zachodzące słońce. Mieszanina ozonu z jodem sprawiła, że obudziłem się dopiero przed południem następnego dnia.
Kto widział w sobotę dwóch barczystych siłaczy, osmalonych słońcem spacerujących po plaży, mógłby odnieść wrażenie, że znaleźli się tutaj przypadkiem. Tak to wyglądało. Tego dnia potrzebny nam był spokój. Jak nigdy dotąd. Morze dawało nam ten spokój mimo szumu fal i krzyku natrętnych mew. Szliśmy brzegiem w milczeniu tak daleko jak to było możliwe. Daniel co jakiś czas puszczał dziecięcym zwyczajem kaczki. Ja wypatrywałem bursztynu. I tak do samego obiadu przemierzyliśmy tyle piachu ile mieści się w naszej klepsydrze, wielkim naczyniu życia, które co jakiś czas odwraca niewidzialna ręka. 
Po kolacji poszliśmy na strzelnicę. Stała tu niedaleko taka buda objazdowa na kółkach. Właścicielka, pani w średnim wieku zachęcała nas do zabawy. Może panowie spróbują- skinęła na nas – może cos ustrzelicie?
– Ja to bym panią ustrzelił – odpowiedział jej Daniel.
– To, na co pan czeka?
– Pani da tę wiatrówkę – powiedziałem to, wyjmując z kieszeni pieniądze – na początek dwadzieścia strzałów.
Po paru strzałach zorientowałem się, że muszka jest nieco wykrzywiona w lewo. Brałem, więc poprawkę i bolce trafiały w sam środek tarczy. Zamówiłem jeszcze trzydzieści strzałów, ale ze śrutem i do ustawionych fantów.
Tak to już bywa, że jak coś się dzieje to zawsze zjawiają się ludzie. Jakby spod ziemi wyrastają i ciekawi wszystkiego, co może się jeszcze wydarzyć. Ustrzeliłem wszystko, co było do ustrzelenia. Zabawki i wiatraczki, czekoladki i cukierki a na koniec pięć butelek wina. Więcej wina nie było i więcej fantów też nie było. Właścicielka, dotąd wynudzona, wielce nagle się ożywiła i rzekła mi wprost do ucha:
- Zamykam interes. Dam panu jeszcze jedno wino i proszę, aby pan już u mnie nie strzelał, bo zbankrutuję przez pana. A swoją drogą, to z tej wiatrówki nikt jeszcze wina nie ustrzelił.
– Wiem, wiem, to specjalna wiatrówka. Ale dla mnie bez różnicy, w lewo czy w prawo, w górę czy w dół. Wystarczy mi parę strzałów i wiem, co jest grane. Powodzenia na resztę sezonu!
Co było robić z sześcioma butelkami wina? Poszliśmy na kwatery i trzeba było je opróżnić. Sami z Danielem, bo na sikaczy nikt za bardzo nie miał ochoty. Opróżniliśmy i potem do rana męczyła mnie siarka, i na drugi dzień też. I od tej siarki, co mi z ust parowała, zalatywała chyba cała okolica. Przynajmniej tam gdzie miałem czelność się pojawić. Daniel natomiast spał na dworze i siarka z niego ulotniła się jak poranna rosa na wydmach.

– Z tymi Seszelami to coś nie tak – Fredek drapie się po głowie i nie może zrozumieć, że inwestor wyrzucił stamtąd Amerykanów i zażyczył sobie Polaków. – Coś tu nie gra. My znaczy się lepsi od nich?
– To się często zdarza. Może tam więcej ręcznej roboty trzeba? – wyjaśniałem.
– A te Seszele to daleko? – zapytał Wiesiek.
– Poniżej równika na oceanie.
Propozycja była, jak to mówią, z górnej półki. Początkowo sądziłem, że to sen, ale z czasem, kiedy zacząłem studiować mapę i znalazłem w książkach co nieco o tym archipelagu, moje podniecenie spadało z każdym dniem. Im bliżej dnia wyjazdu, tym więcej miałem wątpliwości czy w ogóle tam lecieć. Lekarka z przychodni przemysłowej powiedziała krótko i przekonywująco:
– Pan tam jedzie do pracy a nie na wypoczynek. A to co innego. Tam klimat nie do pracy. Pieniądze pan zarobi, ale zdrowie straci. Wyjdzie na jedno?
Obiecano mi wylot z Londynu, co było jeszcze argumentem za, ale kiedy zmieniono na Moskwę, nie miałem wątpliwości. Wysłałem żonę do kombinatu, że ja zaniemogłem i nie ma mowy o wylocie, niech wyślą w moje miejsce kogo innego, i to wszystko, co żona miała im powiedzieć.
Wyszło na to, że Jarek poleciał sam i dopiero po miesiącu dolecieli inni, bo loty na Seszele, jak się okazało, są tylko dwa w miesiącu i do tego jest to jakaś republika te Seszele, i bez wizy do niej ani rusz.

(.......)

czwartek, 9 lutego 2012

RUBINOSA




I przyszedł listonosz i przyniósł ponaglenie.
I przyszła sąsiadka z płaczem.
I przyszedł inkasent przed wigilią,
Jak się ubiorę, to wyjdę.

Na miasto obwieszone żarówkami, do dzielnicy
najbardziej rozkopanej, do knajpy obskurnej
i usiądę na brudnym krześle przy stole
z pełną popielniczką, zamówię to samo.

A z bata leci równo pod trumnę.
To już szóste dachowanie w przytułku. 
I szósta dekada przesypywania piachu przez klepsydrę.
Macie spokój. Jak się ubiorę, to wyjdę.

A wtedy pogasną żarówki, ucieszą się
wykopy, odpocznie w knajpie krzesło.
Wszystko odpocznie, ziemia? ziemia jest święta.


Osobny jak świecznik




O poezji Andrzeja Babińskiego



Ta poezja niczego nie buduje. Nie ma w niej nawet symptomów degradacji czegokolwiek. Ta poezja niepokoi, niekiedy prowadzi na myślowe rozdroża i szokuje tam mimo wszystko optymizmem, rozwiewając tym samym klimat bezradności towarzyszący poecie. Lektura wierszy, w ujęciu chronologicznym daje pełny obraz odczuć i doznań poety. Ten zadziwiający rejestr w czasie a raczej historyczny zapis przekonuje autentyzmem, choć nie ma w nim miejsca na fakty.
Babińskiego nigdy nie interesowały fakty. Wkraczał o wiele dalej, poza relacje w sferę osobistych refleksji, prokurując w ten sposób dialog z czytelnikiem, zwodniczo odciągając od dialogu nad treścią i formą. I to mu się zawsze udawało, ponieważ sam wątpił w wartości współczesnej sztuki, zwłaszcza poezji:
„ czy jest jednak sztuka, z którą nie rozdzielałby mnie czas”
ale czyni to w sposób nieprzekonywujący:
„ w od pioruna jasności pozachodniej złożyć swój błysk podpisu”
by w końcu stwierdzić:
„ inaczej chodzą innym tempem zegary zjawisk artystycznych”
wracając tym samym do ponadczasowej miary wartościowania sztuki.
Prawie każdy wiersz Babińskiego jest zniczem- tropem, wyrazistym, więc przekonywującym, tropem z jednej skrajności w drugą. Popada autor w obsesję i wychodzi z niej lekko, bez uszczerbku, a nawet z cennym ładunkiem doświadczeń:
„ po utracie wszystkiego jednak można pisać własną ręką”
Bo konfrontacja poety z rzeczywistością- tak twierdzi- to jedno wielkie pasmo niepowodzeń:
„ co wywalczę to stracę”
Walka ta, to posłannictwo, które autor czuje i pragnie spełnić, lecz nie zawsze wystarcza mu sił:
„ samym wyzwaniem, wiem nie zwyciężę, przeciąży mnie Ziemi
jedno ramię”
pozostaje, więc:
„ rzutem karnym wobec tego świata”
jak sądzę nieskutecznym.
Poezja Andrzeja Babińskiego spełnia się sama w sobie. Poza nią istnieje jednak rzeczywistość, od której poeta nie potrafi uciec. Więc trwa, choć wie, że żadnej miary kanon, nie spełni jego przymiaru do zastanej rzeczywistości. Wraca, więc poeta- nie mając, dokąd pójść- w przeszłość prosząc:
„ nie wypędzaj mnie z ruin starożytnych, gdy znam wygnanie
z królestwa kwiatów i nic już nie ma. Zostanę przeklętym
Prometeuszem”
Ale ten „powrót”, to „wygnanie” intruza. Poeta nie wierzy w schronienie, bo spełniona przeszłość w jego przypadku, znaczy tyle, co w przewidywaniach niespełniona przyszłość. I dlatego w przeciwieństwie do innych nie próbuje nawet otoczyć się złudnym płaszczem własnego świata, aby w ten sposób przetrwać. Skazuje się świadomie na los Prometeusza i chce być od tego wszystkiego: „ osobny jak świecznik”. Wzruszające wyznanie, jak cięcie, które kończy rozgrywkę. Bo poezja Babińskiego to nieustanna rozgrywka o należny mu życiowy status, rozgrywka, w której podmiot z góry skazany jest na przegraną: „słów własnych słucham- bom jest bez echa”.
Podmiot liryczny usytuowany w ramach świata funkcjonuje w konwencji przewidywań, a nawet niczym nie popartych twierdzeń. Odkrywa wszelkie reguły gry, prawie mitycznej prowadzonej w relacji, on (odosobniony) – świat ( ludzkość). Relacja ta, to stosunek podmiotu do destrukcyjnej funkcji, jaką kreśli ludzkość wobec uprzedmiotowionego świata, i która jednoczenie jest jego nieuprzedmiotowioną siłą twórczego działania.
Podmiot czynności twórczych zdecydowanie dominuje tutaj nad podmiotem lirycznym. Odsyła nas bez kamuflażu w sferę prywaty tożsamą z rzeczywistą świadomością poety, która przekonuje swym indywidualizmem.
Kreowanie z pozycji trzeciego, ( bo nie podmiot kreuje świat, i nie jest też przezeń kreowany) jakby z dystansu dowodzi, że świadomość podmiotu tworzy jakiś nowy, trudny do zidentyfikowania obszar, stanowiący granicę między podmiotem i światem.
W obszarze tym, prawa rządzące obiektywną rzeczywistością tracą swój sens, ponieważ nic nie jest w stanie zmienić świadomości podmiotu ani ona sama nie może mieć wpływu na panującą rzeczywistość. Klimat bezsilności, bezradność, zwątpienie. Stąd ta granica (powłoka ochronna) tak mozolnie kreowana przez podmiot. Stąd ten optymizm:
„ zostanie po mnie twórcze serce ziemi, lecz czyste”
Stąd niemal prorocze wyznanie:
„ absurdem jest iść dalej niż Ziemia sięga, wiem, że można
ale zabraknie sprawdzalności czytelniczej”
które określa postawę poety nie tylko wobec materii, ale i wobec słowa. Jest to nic innego jak, całkowita negacja formulizmu pojęciowego pokutującego w poezji współczesnej poecie. Sądzę, że taka postawa jest nadal aktualna, bowiem obserwuję gremialny pochód w tym kierunku większości młodej awangardy obecnie. Nie sądzę, aby Babiński był pod wpływem maksym Okhamy, bliżej jestem twierdzenia, że sam próbował wdrażać model poezji bazującej na fizycznym doświadczeniu świata uduchowionego, dla którego materia jest jedynie egzystencją o destrukcyjnym znaczeniu. Pojęcie dobra jest pojęciem jedynie filozoficznym i w konsekwencji, nieosiągalnym, jeśli chodzi o bezpieczny byt, nie tylko poety.

Od śmierci poety minęło ponad ćwierć wieku, okres ten niewiele przyniósł informacji na temat jego życia, ocen jego twórczości, poza nielicznymi wzmiankami w opracowaniach krytycznych, wspomnieniach kolegów i znajomych. Nikt też, nie pokusił się o gruntowną ocenę jego poezji. W połowie lat osiemdziesiątych, sam poeta, wiedza o nim nie zawsze prawdziwa, i tragiczna, zagadkowa śmierć – wszystko urosło do mitu, który jakby zamknął usta na wiele lat tym, którzy mogli cokolwiek powiedzieć o wartościach jego pisania. Trzeba także wziąć pod uwagę fakt, że poeta był rzadko publikowany, za życia. Zmowa milczenia, zamykane przed nim drzwi redakcji literackich, pomijanie ze względów politycznych i manifestowana wręcz niechęć do niego, wielu decydentów. Wszystko to miało wpływ na percepcję czytelniczą, wiedzę o autorze, a także uniemożliwiało dotarcie do jego publikacji. Dość powiedzieć, że Babiński debiutował bardzo późno, w cyklu Generacje, arkuszem pt. „Z całej siły” wydanym w niewielkim nakładzie. Podobnie „Znicze”, formalny debiut poety- miał niewielki nakład, który bez problemu rozszedł się w poznańskich księgarniach.

Niewątpliwie, czas i okres pojawiania się Babińskiego jako poety nie były mu sprzyjające. Przypomnę, że był to schyłek Orientacji, koniec lat sześćdziesiątych i początek Nowej Fali. Poezję symbolu i kodu wyparła poezja deklaracji wprost. Babiński bardziej zbliżony do Orientacji, napiętnowany romantyzmem, egzystował poza nurtem awangardy, minionej i mu współczesnej. Nie okrzyknięto go osobnym zjawiskiem, poza nielicznymi głosami, bowiem tolerowanie jego poezji było wyłamaniem się z powszechnej cezury, obowiązującej w redakcjach poważanych pism literackich. Niewątpliwie, wywarło to dodatkowe piętno na jego kruchej przecież psychice, stąd frustracja, demonstrowanie niechęci do liderów, prowokowne skandale w salonach, klubach itp. Tłumaczono to stanem jego zdrowia, ale w mojej ocenie, był to sprzeciw, wyrażony przez człowieka, który mówił wprost i był szczery aż do bólu.

Wrażliwość jako choroba? Te pytanie zadawałem sobie w przeszłości i zadaję dzisiaj. Po części odpowiedź znajduję w poezji pisanej przez Babińskiego, i nie tylko. W mrocznych czasach PRL-u wygodnie było tłumaczyć jego zachowanie, pomijać jako poetę i człowieka. Sądzę, że dzisiaj poeta miałby należne mu miejsce obok najwybitniejszych nazwisk, jednakże czas wymazał to wszystko, co było na tamten okres wybitne, lecz niewygodne, a przywrócenie tych pogrzebanych wartości wymagać będzie jeszcze wielu lat, zanim idee romantyzmu, kreacja bohatera przegranego na pozór, osobowość odpychająca – będą tolerowane z punktu widzenia ich genezy i deklarowania wartości uniwersalnych.


Czy Babiński był romantykiem? Myślę, że tak, ale nie do końca, jego podmiot liryczny zdradza cechy bohatera romantycznego, lecz nie jest to bohater uwikłany społecznie, nie jest to rycerz ani, nie jest to cierpiący Werter, jest to Bard dotknięty nieprzystosowaniem do rzeczywistości panującej, buntownik bez
adresu, dla którego domem jest ziemia, miejsce tragicznego ładu i pośmiertnego odrodzenia w jakikolwiek sposób. Odpowiedź znajduje się w poezji, dla której samo życie to za mało. Poemat Nike, i kilka innych wierszy , skłania mnie do tezy gloryfikującej Babińskiego jako romantyka. Bo w istocie, przypisywano mu te cechy, tłumacząc jego „bezimienność” stopniem trudności w percepcji czytelniczej. Pisano, że jego poezja jest trudna, piekielnie trudna i że można ją zrozumieć dopiero po wniknięciu w jego świat, samoudręczenia. Rimbaudowskie piętno, którego ja nie dostrzegam, nawet dzisiaj po latach, śledząc poczynania obecnej awangardy, sięgającej po znamiona poezji kodu, symbolu, a także szeroko pojmowanego formulizmu.


Poeta tragicznego ładu, utalentowany, stłamszony przez własną niedoskonałość, gotujący się na śmierć, zmierzający ku niej świadomie. Tu i ówdzie czytam podobne wywody, zasłyszane, przeinaczane, deformowane na pożytek mitu, sensacji i poczytności periodyku, portalu internetowego. Mit Babińskiego oscyluje pomiędzy prawdą i nieprawdą. Prawdę znają nieliczni żyjący z poetów, z bezpośredniego kontaktu, nieprawdę głosili ci, którym było ona wygodna, w tamtych czasach. Dzisiaj jest ona najczęściej powtarzana, powielana, szczególnie w Internecie. Co ciekawe, wpisy te traktują wyłącznie o życiu poety, jego kontaktach z otoczeniem, ciekawostki i sensacje, są także próby charakterystyki jego osobowości nacechowane piętnem choroby i nieprzystosowania. Mało się mówi i pisze o jego poezji, wzmiankowanie jedynie i to nie zawsze trafne. W tym dramacie niezwykle ważny jest okres po ukazaniu się Zniczy, tj od 1977 r. do śmierci w 1984 r. Lata te nie są już tak dokładnie udokumentowane, a przecież wiadomo, że właśnie w tym okresie, poeta doświadczył najwięcej. Ma rację Dariusz Tomasz Lebioda, który swego czasu pisał: ….Babiński nie został zrozumiany, że nie zadano sobie trudu by wszechstronnie opisać ten fenomen artystyczny i kulturowy. I ścieżka nie prowadzi tutaj przez kozetki psychoanalityków, raczej potrzebne są rzetelne analizy krytycznoliterackie- jakby introwersje do jego świata, jakby sondy zapuszczane w jego nicość i nijakość.
Nasuwa się pytanie; dlaczego nie zadano sobie trudu rzetelnej oceny poezji Babińskiego. Czy tylko, dlatego że zaistniała na marginesie ówczesnej awangardy, czy była niewygodna, stała w sprzeczności z obowiązującą linią polityczną, uderzała, podważała wartości moralne socjalizmu? Możliwe, ale trzeba także brać pod uwagę uwarunkowania społeczne, początek kryzysu socjalizmu, okres stanu wojennego, apogeum cenzury i trudności z publikowaniem nowych książek. Tego poeta nie mógł przezwyciężyć, miał tylko poezję, i nie zawsze- papierosy i herbatę, reszta dóbr nie miała dla niego znaczenia.


W ocenie poezji Babińskiego warto pójść tropem zdefiniowanym przez S. Chwina. Dostrzega on znaczenie Nowej Prywatności w reakcji na uschematyczniający się obraz zbiorowości w literaturze Nowej Fali. Przejawem tej reakcji jest mit „samotnego wędrowcy” , „model życia na przekór”, a przede wszystkim- „mit wielkiej przygody psychicznej, traktowanie literatury jako niemal zastępczej formy życia”. Nie była to jednak tendencja nowa, przyznaje Chwin i wskazuje na bohaterów Stachury, a także poezję Babińskiego nie pozostającą w sprzeczności do prototypu bohatera Andermana. Według Chwina, był to ukryty nurt rozpoczynający się na początku lat sześćdziesiątych, do którego zalicza W. Różańskiego i późniejszego debiutanta, W. Czerniawskiego. Proces powstania tego nurtu, Chwin wyprowadza z „obiektywnych procesów kultury”.
Sądzę, że tropem S. Chwina warto pójść, bowiem jak dotąd nie doczekaliśmy się gruntownej oceny poezji wspomnianych: Różańskiego, Czerniawskiego i Babińskiego, zatem można zaryzykować stwierdzenie, że Chwin miał rację mówiąc o ukrytym nurcie, który nie został okrzyknięty mianem generacji, czy deklaracji grupy, lub pokolenia. Dlatego nadal pokutuje termin: „poetów pominiętych” niedocenianych, a nawet „przeklętych”, za swoją odrębność w aureoli mitu osadzoną. Mity mają to do siebie, że ich wartość, zasięg i percepcja czasem są większe od wartości stworzonego dzieła. Lepiej je pozostawić historii, tak długo aż staną się zrozumiałe, w interpretowanym po czasie dziele, za sprawą kolejnych pokoleń.


Jerzy Beniamin Zimny