(.....)
Zarobiliśmy wystarczająco
dużo, aby zapomnieć o robocie, przynajmniej na jakiś czas. Lato
było w pełni i nasze rodziny były nad morzem. Ja ze szwagrem
jeszcze jesteśmy w domu, ale już myślami na piaszczystej plaży
pod bezchmurnym niebem. Jeszcze tego dnia po nieprzespanej nocy
spędzonej w podróży z Berlina, zapakowaliśmy, co niezbędne do
samochodu i ruszyliśmy do Sarbinowa. Po drodze natknęliśmy się na
burzę. Grzmiało okrutnie i błyskawice rozrywały się aż do
nieboskłonu. To nad lasem to nad polami, do samych koron drzew, do
samej ziemi. Miałem wrażenie końca świata, który za moment
nastąpi, za tym wzniesieniem, pod które wspinamy się w podmuchach
przeciwnego wiatru. Przerażający granat nieba przechodzący w czerń
a z boku nieśmiałe ledwo widoczne sztyleciki promieni słonecznych
wbijające się w ponurą masę nisko wiszących chmur, zwiastujące
mimo moich podejrzeń, bliski koniec tej nawałnicy. Tuż przed
Bobolicami zjechaliśmy w dół, pozostawiając za sobą
prawdopodobną scenerię końca świata. Dzień powrócił tak nagle
jak pojawiła się burza. Byliśmy już w Bobolicach, czyli w
„Baezie” mówiąc językiem znanego skądinąd Grassa. Małe
miasteczka mają bardzo często dużą historię, za sprawą wielkich
nazwisk. Znam wiele takich miejsc i poznaję coraz to nowsze, i
jeszcze poznam dużo więcej, z czasem, który okaże się łaskawszy
dla takich jak ja.
Minęliśmy
Bobolice i Daniel przerwał moje rozmyślanie nad historią małych
miasteczek.
– Miałem wrażenie, że to
koniec świata?
– Ty też? Zadziwiająca
jednomyślność.
– Czy koniec świata może tak
wyglądać?
– Niekoniecznie. Wizje końca
są różne, może to być potop, trzęsienie ziemi albo wszechobecna
pandemia. Zależy jak na to patrzeć.
– A ty, jaki koniec byś
wolał?
–
Widzę,
że cię to męczy. Ale odpowiem. Chyba potop, bo ja lubię wodę.
– Pytam serio.
– Skoro tak, to powiem ci, że
nie dla wszystkich ten koniec będzie jednaki. Czytałeś pismo
święte?
– Kiedyś, dawno.
– Ten koniec zależy od naszej
wiary. Kto wierzy, ten nie umrze nigdy?
– Tak się tylko mówi, ale
prawdy nikt jak dotąd nie poznał.
– Wiara czyni cuda. Słyszałeś
takie przysłowie?
– Wiara to pojęcie ogólne.
– Nie. To pojęcie
uniwersalne.
W Sarbinowie powitało nas
zachodzące słońce. Mieszanina ozonu z jodem sprawiła, że
obudziłem się dopiero przed południem następnego dnia.
Kto
widział w sobotę dwóch barczystych siłaczy, osmalonych słońcem
spacerujących po plaży, mógłby odnieść wrażenie, że znaleźli
się tutaj przypadkiem. Tak to wyglądało. Tego dnia potrzebny nam
był spokój. Jak nigdy dotąd. Morze dawało nam ten spokój mimo
szumu fal i krzyku natrętnych mew. Szliśmy brzegiem w milczeniu tak
daleko jak to było możliwe. Daniel co jakiś czas puszczał
dziecięcym zwyczajem kaczki. Ja wypatrywałem bursztynu. I tak do
samego obiadu przemierzyliśmy tyle piachu ile mieści się w naszej
klepsydrze, wielkim naczyniu życia, które co jakiś czas odwraca
niewidzialna ręka.
Po kolacji poszliśmy na
strzelnicę. Stała tu niedaleko taka buda objazdowa na kółkach.
Właścicielka, pani w średnim wieku zachęcała nas do zabawy. Może
panowie spróbują- skinęła na nas – może cos ustrzelicie?
–
Ja
to bym panią ustrzelił – odpowiedział jej Daniel.
– To, na co pan czeka?
– Pani da tę wiatrówkę –
powiedziałem to, wyjmując z kieszeni pieniądze – na początek
dwadzieścia strzałów.
Po paru strzałach zorientowałem
się, że muszka jest nieco wykrzywiona w lewo. Brałem, więc
poprawkę i bolce trafiały w sam środek tarczy. Zamówiłem jeszcze
trzydzieści strzałów, ale ze śrutem i do ustawionych fantów.
Tak to już bywa, że jak coś
się dzieje to zawsze zjawiają się ludzie. Jakby spod ziemi
wyrastają i ciekawi wszystkiego, co może się jeszcze wydarzyć.
Ustrzeliłem wszystko, co było do ustrzelenia. Zabawki i wiatraczki,
czekoladki i cukierki a na koniec pięć butelek wina. Więcej wina
nie było i więcej fantów też nie było. Właścicielka, dotąd
wynudzona, wielce nagle się ożywiła i rzekła mi wprost do ucha:
- Zamykam interes. Dam panu
jeszcze jedno wino i proszę, aby pan już u mnie nie strzelał, bo
zbankrutuję przez pana. A swoją drogą, to z tej wiatrówki nikt
jeszcze wina nie ustrzelił.
–
Wiem,
wiem, to specjalna wiatrówka. Ale dla mnie bez różnicy, w lewo czy
w prawo, w górę czy w dół. Wystarczy mi parę strzałów i wiem,
co jest grane. Powodzenia na resztę sezonu!
Co
było robić z sześcioma butelkami wina? Poszliśmy na kwatery i
trzeba było je opróżnić. Sami z Danielem, bo na sikaczy nikt za
bardzo nie miał ochoty. Opróżniliśmy i potem do rana męczyła
mnie siarka, i na drugi dzień też. I od tej siarki, co mi z ust
parowała, zalatywała chyba cała okolica. Przynajmniej tam gdzie
miałem czelność się pojawić. Daniel natomiast spał na dworze i
siarka z niego ulotniła się jak poranna rosa na wydmach.
– Z
tymi Seszelami to coś nie tak – Fredek drapie się po głowie i
nie może zrozumieć, że inwestor wyrzucił stamtąd Amerykanów i
zażyczył sobie Polaków. – Coś tu nie gra. My znaczy się lepsi
od nich?
– To się często zdarza. Może
tam więcej ręcznej roboty trzeba? – wyjaśniałem.
– A te Seszele to daleko? –
zapytał Wiesiek.
– Poniżej równika na
oceanie.
Propozycja
była, jak to mówią, z górnej półki. Początkowo sądziłem, że
to sen, ale z czasem, kiedy zacząłem studiować mapę i znalazłem
w książkach co nieco o tym archipelagu, moje podniecenie spadało z
każdym dniem. Im bliżej dnia wyjazdu, tym więcej miałem
wątpliwości czy w ogóle tam lecieć. Lekarka z przychodni
przemysłowej powiedziała krótko i przekonywująco:
– Pan tam jedzie do pracy a
nie na wypoczynek. A to co innego. Tam klimat nie do pracy.
Pieniądze pan zarobi, ale zdrowie straci. Wyjdzie na jedno?
Obiecano mi wylot z Londynu, co
było jeszcze argumentem za, ale kiedy zmieniono na Moskwę, nie
miałem wątpliwości. Wysłałem żonę do kombinatu, że ja
zaniemogłem i nie ma mowy o wylocie, niech wyślą w moje miejsce
kogo innego, i to wszystko, co żona miała im powiedzieć.
Wyszło
na to, że Jarek poleciał sam i dopiero po miesiącu dolecieli inni,
bo loty na Seszele, jak się okazało, są tylko dwa w miesiącu i do
tego jest to jakaś republika te Seszele, i bez wizy do niej ani
rusz.
(.......)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz