sobota, 18 lutego 2012

kolekcja bursztynowych traszek






Kolekcja, nie wierszy, ale kolekcja pomieszczona w wierszach- wszystkiego, co wydarzyło się w życiu poetki, godnego uwagi, ważnego i wartego lirycznego ujęcia, zapamiętania. Debiut- zdarzeń, obrazów, stanów i uniesień podmiotu, kreacji tam gdzie tego wymaga przesłanie a zawodzi pamięć. Obraz po obrazie jawi się w tych wierszach, tak rzeczywiście i klarownie jakby wszystko zdarzyło się wczoraj i jest dramatycznie prawdziwe. Poezja Elżbiety Tylendy jest wyrwana z życia, istotną rolę odgrywa tu czas, czas przeszły, jak najbardziej osobisty a także w wymiarze i ocenie społecznej. Podmiot liryczny, najczęściej narrator, imponuje językiem, bez zapędów w gąszcz pojęć, symboli i kodów, zachowując przy tym wszystkie cechy poezji. Wiele wierszy ma charakter dokumentu, swoistego raportu pisanego na gorąco, a także przywoływane są retrospekcje stanowiące podkład, tło do przekazu współczesnego, a także przeplatanie, nakładanie na siebie wątków z różnych okresów, aż do lat dzieciństwa. Dominuje jednak teraźniejszość, przy czym podmiot, deklaruje swój dystans do tego, o czym mówi, co obrazuje, opisuje z pietyzmem, nie szczędząc przy tym pięknego języka, zmierzając do uderzającej puenty, uniwersalnej w przesłaniu, nie rzadko ironicznej, ale pozbawionej banału.
Nie mam wątpliwości, że jest to debiut dojrzały, dojrzałej, ukształtowanej już poetki. Z czasem, przy wykorzystaniu „zbiornika czasu” jako podstawowego źródła inspiracji. Nie dostrzegam jednak elementów, archetypów lokalnych, środowiskowych, odwzorowania nurtów poetyckich, czy wzoru o charakterze podmiotu. Nie mogę też powiedzieć, że jest to debiut spóźniony mając na uwadze te same kryteria. A przecież poetka była świadkiem dokonań Nowej Fali, obcowała zapewne z poezją liderów Brulionu, nie pomijając współczesnej awangardy. Zatem mogę zasygnalizować czytelnikowi, w pewnym sensie, odrębność poetycką i udaną próbę jej realizacji, przynajmniej w wymiarze omawianej „Kolekcji”, a także wierszy rozproszonych, które czytałem tu i ówdzie.
Wiele miejsca podmiot poświęca tematowi przemijania, egzystencji w wymiarze rodziny, związku dwojga. Najczęściej spotykamy rozgoryczenie, bezradność, żal i smutek. U Tylendy jest inaczej, co najwyżej zatrzymanie w pół drogi, pół drogi obcowania ze sobą, i nie zawsze ciepłe przechodzi w zimne, i nie zawsze zanikają wspólne linie papilarne. Optymizm tchnie z tych wierszy, nadzieja, zawsze nadzieja, mimo jej widocznego braku. Kto szuka wsparcia, znajduje je, także w tej poezji kolekcjonującej najlepsze stany, obrazy i rekwizyty godnego życia, pozbawionego niekiedy szans na lepsze, i tak koniecznych wygód będących celem dążeń współczesnego, konsumpcyjnego świata.
Od tego jest poezja, nie rzadko jako zamiennik, ale nie surogat, z pewnością dodatkowa wartość, której warto się poddać dla zrównoważenia nadmiaru fizycznych potrzeb.
Przy lekturze tej książki czytelnik znajduje wiele odpowiedzi na odwieczne pytania dotyczące sensu życia jednostki w okazałym i bezwzględnym świecie zjawisk, stosunków międzyludzkich z różnych dziedzin. W szczególności, czas jest tutaj wyartykułowany najbardziej, i to w sposób odbiegający od stosowanych powszechnie miar. Autorka uzmysławia pojęcie przemijania przy pomocy miejsc i zdarzeń charakterystycznych dla każdego okresu życia podmiotu. Widzimy tutaj kolekcję obrazów, z obiektami istotnymi dla autorki, w wiernie oddanym klimacie, towarzyszącym temu wszystkiemu, a także wyartykułowany jest dotychczasowy rozrachunek, ale nie ten ostateczny. Mam nadzieję, że ten dojrzały debiut, nie będzie zamkniętą kolekcją i poetka pokusi się o jej kontynuację w następnych książkach.
Nie jest tajemnicą, że Kolekcja powinna ukazać się jako debiut wyłowiony na konkursie im. S. Różewicza w Radomsku w 2010 r. Spośród dwustu siedemdziesięciu autorów, jury wybrało do nagrody głównej wiersze E. Tylendy.  Stało się jednak inaczej, za sprawą wymogów regulaminu. Co nie umniejsza sukcesu poetki.

Drugie uderzenie przyjąłem w Dąbkach na przystanku autobusowym - czekaliśmy na pojazd widmo, może stamtąd albo znikąd, papieros smakował jak przekąska po wypiciu czegoś mocnego, czegoś czego nie było w zasięgu dłoni. Napisy na murze, jedyna sceneria do rozmowy o znikających punktach zaczepienia z życiem, życiem o którym się  pisze w wierszach, bo w zasięgu wzroku panuje niepodzielnie drapieżna rzeczywistość, z której trzeba odsiewać wszystko niepożądane, wątpliwych wartości. Dnia traszki nie było, był wieczór z zachodzącym słońcem, obskurny mur zdobił nasze sylwetki spowite dymem. Kuracjusze z politowaniem zerkali na nas; miałem wyrzuty sumienia, że narażam poetkę na uszczypliwe uwagi, żaden z obserwatorów nie miał pojęcia, że w tym momencie, w promieniach zachodzącego słońca zaczynają się wydłużać nasze cienie. Pomyślałem- jest dobrze, będzie jeszcze lepiej, przyroda dodaje nam wigoru, nawet nocami wędrują nasze myśli na południe, gdzie krzyżują się szlaki desperatów nam podobnym. Piękne to zatracenie, dopiero tutaj zrozumiałem jak ważne jest to, co człowiek robi w uniesieniu nie zważając na konsekwencje. W mojej głowie usadowiła się traszka, żółte plamki jej ubarwienia zlewały się z czerwienią, nie wiem dlaczego wszystko, co piękne natychmiast znika? może to kosmos lub wpływ kasztanowca pod którym zbyt często długie przebywanie... człowiek dorosły podobno się zmienia siedem razy w życiu...stoimy właśnie pod kasztanowcem w Dąbkach, jak na zawołanie wieczór skrywający naszą ułomność tutaj, chwila słabości( ale tylko chwila) bo za moment pochłonie nas osobisty mrok, przy lampce zaczniemy bilansować za i przeciw. Rankiem wyjdzie znów to, co nam najbardziej doskwiera i to, co cieszy, choć przez chwilę. Tak czy inaczej.. w każdym przypadku pozostaje niedopowiedziana reszta. Zdefiniować ją, to nasze zadanie na przyszłość.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz