poniedziałek, 19 czerwca 2017

PROTOKÓŁ KULTURALNY 61/2017



  Nr 61    Rok XVI    ISSN 1506-1833    Poznań 2017



Andrzej Katzenmark

Byt i niebyt literatury

 Zawołanie o końcu literatury przypomina buńczucznie pobrzmiewający fragmencik „Mani- festu komunistycznego”: Proletariusze wszystkich krajów łączcie się. Hasło w nagłówkach socjalistycznej prasy głosiło stan wymarzony jako stan obowiązujący. Należało je czytać  w następujący sposób: Precz z tymi, którzy nie są proletariuszami i z tymi, którzy nie chcą się łączyć. Dążyło więc w kon- sekwencji do spo- łecznego podziału na lepszych i sil- niejszych (łączą- cych się proleta- riuszy) oraz gor- szych i słabszych (adwersarzy jedno- myślności). Czyżby ktoś chciał zakrzyk- nąć: precz z litera- turą?
Mateusz Wabik

Kanary

Z moich obserwacji wynika,
że najmniej kanarów
w autobusach miejskich
jest w grudniu i styczniu. Czyżby
odlatywały do ciepłych krajów?
Tyle ana- logia. Nie ma ona mocy argumentum clarum ani też artykuł nie rości sobie pretensji do rangi dowodu, a je- dynie próbuje spój- nego logicznie dys- kursu przeciw przekonaniom, przeczuciom czy wizjom kresu literatury. Próbuję zarysować problem i dorzucić do dyskusji o śmierci sztuki kilka argumentów. Być może dyskusja jest odblaskiem dużo większego sporu pomiędzy zwolennikami apeironu a głosicielami absolutu skończo- nego. Trwałaby zatem ende- micznie już od czasów Anaksymandra, a mackami czasu sięgałaby nawet epok bardziej zamierzchłych, osiadając na kartach niespisanych mitologii  i eposów.
Również filozoficzno-teoretyczne autorytety o nader przenikliwych umysłach nie potrafią odnaleźć brodu w porywistej rzece Novum et Vetus, bo strumień awangardy zawsze miesza się z wodami tradycji. Rzeka to przedziwna: nowy prąd, choć ze starego powstał, inaczej chce kształtować koryto. Nawet przypadkowe odnalezienie brodu i wejście w głąb rzeki nie pozwolą przesiać na sitach literackich ekspertyz 

tego, co płynie i tego, co płynęło. Z takiego połowu jedynie pewny pozostanie gruby osad tradycji oraz niewielki, lecz gwałtowny poryw nowego nurtu. Lecz ledwie zdążysz wstąpić do rzeki Novum,   a staje się Vetus. Odwracając się od tej wodnistej scenerii, spróbuję uchwycić się pewniejszych przyczółków niż rzeczny bród i sito. Paul Ricoeur za Frankiem Kermodem, rozpatrując zagadnienie śmierci literatury, zauważa, iż „fikcja kresu jest bez przerwy unieważniana, a jednak nie została ona nigdy zdyskredytowana”. W tym stanie trwa literatura od swego zarania. Z tego sądu obaj myśliciele wnioskują, iż mylnie postrzegamy  i oceniamy kryzys sztuki, oczekując po nim Katastrofy i Od- nowienia. „Kryzys świadczy nie o bra- ku jakiegokolwiek kresu, lecz o prze- kształceniu kresu bliskiego w kres im- manentny”. Ricoeur stwierdza ponadto, iż możliwe są prze- kształcenia i wy- krzywienia trady- cyjnego wzorca lite- ratury, możliwe są „ciosy zadawane paradygmatycznym oczekiwaniom”. Nie sposób atoli od- szczepić się litera- turze od pnia lite- rackiej formy i materii. Nie podobna tym samym pomyśleć, iż jakakolwiek awangarda wykona „skok absolutny poza wszelkie oczekiwania paradygma- tyczne”.
Oparłszy się na sławetnym zdaniu E. H. J. Gombricha: „The innocent eye sees nothing”,  Ricoeur parafrazuje swą tezę na temat niemożności Nowego do absolutnej nowości, a zarazem stwierdza, że wbrew pozorom fikcja literacka dysponuje ograni- czonym wyborem, albowiem odpowiada „na pewną potrzebę, nad którą nie mamy władzy – potrzebę odciśnięcia piętna porządku na sferze chaosu, piętna sensu na sferze nonsensu, piętna zgodności na tym, co niezgodne”. W tym sensie istnieje zatem kres literatury, granica, poza którą ta gałąź sztuki nie wychynie, co nie oznacza oczywiście kresu historycznego literatury.
 Nr 61/2017
Przeciwstawiając się śmierci literatury, Ricoeur powiada niepewnie, iż należy „mieć zaufanie do wymogu wewnętrznej zgodności, nadającej dziś strukturę oczekiwaniu czytelników, a także wierzyć, że nowe formy narracyjne, których nie potrafimy jeszcze nazwać, a które właśnie się rodzą, poświadczą, iż funkcja narracyjna może się zmieniać, lecz nie umrzeć”.
Quo modo Novum znajduje wyłomy w murze tradycji albo, innymi słowy, w jaki sposób codzienność poranków wyczarowywać może jeszcze bardziej złociste polany literatury? Czy zdanie może stać się jeszcze piękniejsze od innego, a kompozycja literackiej całości bardziej powabna niż te wcześniej zaprezentowane? Czy trzeba przesunąć miarę, mierniczego albo twórcę, żeby ów wyłom lub czar zrealizować? A właśnie, czy miara i mierniczy, czyli krytyka literacka, mogą wpłynąć na kształt dzieła? 
Umberto Eco, włoski estetyk i lingwista, wskazuje na dwutorowość krytyki literackiej  i w owym dualizmie upatruje rozwiązania pro- blematu bytu lub niebytu literatury. Czy ta teoretyczna nadbudowa, jaką jest wygłoszona przez znawców opinia, nazwana przez myśliciela fenomenologicznym dyskursem, „zależy od swobodnego wyboru metodologicznego, czy też nieuchronnie wynika z sytuacji sztuki współ- czesnej? Zatem, czy zastąpienie sądu o wartości estetycznej opisem i wyjaśnieniem poetyki zależy od faktu, że ten, kto mówi, chce uchodzić za specjalistę od analizy poetyk, czy też raczej od faktu, że dzieła sztuki, o których mówi, mogą być pojmowane jedynie jako przykłady pewnej poetyki i na tym polega ich wartość?”.
Inny włoski teoretyk, Piero Raffa twierdzi po heglowsku, iż „awangarda to pewien zabieg historii służący do doprowadzenia do «śmierci sztuki»”. Znaczyłoby to, iż Novum osiąga kres ludzkich możliwości intelektualnych i estetycznych. Czy zatem awangarda jest coraz mędrsza i pięk- niejsza? To dowodziłoby słuszności naiwnego sądu maluczkich, iż z każdą epoką ludzie stają się mądrzejsi, co w konsekwencji wprost prowadziłoby do konfidencjonalnego klepania po plecach helleńskich filozofów. Raffa twierdzi na temat śmierci sztuki, iż  „niektóre awangardowe ideologie są wyraźnie świadome tego procesu i czynią zeń oś swego programu”. Zaiste taka ocena awangardy prowadzi do apoteozy ludzkiego rozumu, który panuje nad twórczością, nad talentem i estetyczną przyjemnością. Powiada dalej ów filozof, iż „tworzenie artystyczne wymaga coraz bardziej rozwiniętej świadomości krytycznej, a to oznacza coraz znaczniejsze ideologizowanie wytworu, […] stąd bierze się paradoksalnie zachwianie proporcji między tym, co dzieła faktycznie mówią, i nad- wyżką teorii, które je wyjaśnia”. Umberto Eco słusznie redukuje „nadbudowaną teorię” Raffa do „nadwyżki samych siebie”. To twórca usiłuje w swoim dziele epatować czytelnika racjonalizmem swoich przemyśleń.
Atoli rozbudowana krytyka literacka jest faktem. Dzielenie na czworo literackiego włosa i tapirowanie intelektualne napuszonej artystycznie ondulacji tym, co autor miał na myśli, jest faktem. W tym celu krytyka literacka sięgnęła po oręż naukowy. Dino Formaggio, teoretyk sztuki, przywołuje cytat pióra De Sanctisa, swego rodaka, dziewiętnastowiecznego krytyka literackiego: „Nauka wniknęła w poezję, nie można jej wypędzić, ponieważ odpowiada to obecnemu stanowi ducha ludzkiego. Nie możemy patrzeć na nic pięknego, by w nasz podziw nie wkradło się natychmiast pytanie: czy to jest rozumne? […] Naiwna poezja jest dziś tak samo niemożliwa jak naiwna wiara. […] Wiara odeszła; poezja umarła. Albo lepiej powiedzieć: wiara i poezja są nieśmiertelne; tym, co odeszło jest pewien ich szczególny sposób istnienia. Dziś wiara bierze się z przekonania, a poezja z rozmyślań: one nie umarły, tylko przeszły przemianę”.
Śmierć literatury jest równie odległa jak biblijny koniec świata. Pewne natomiast są metamorfoza i fluktuacje, przesuwanie estetycz- nego środka ciężkości, oscylowanie pomiędzy scjentyficzną krytyką literacką a estetyką afektywną, poszukiwanie nowych prądów i nisz. Miejscem na literaturę jest cały wszechświat, przeszłość i przyszłość oraz głębie intelektu   i wyobraźni. Nie jestem Katonem. A piłka nożna? Nie mam żalu do Lewandowskiego, że tyle zarabia. Piłka bez pieniędzy upadnie, literatura – nie.


     Andrzej Katzenmark urodził się w Słupsku   w 1956 roku. Ukończył filologię klasyczną, która predestynowałaby go do nauczania łaciny i greki, gdyby zainteresowanie wymarłymi językami szło   w parze z ich znaczeniem dla tak zwanej kultury Zachodu. A w parze nie idzie. Przeto służy polszczyźnie, której lingua latina nie jest całkiem obojętna, o czym powszechnie wiadomo, atoli dla łaciny niewiele z tej przyjaźni wynika.
      Jego dziecięca powieść „Przygody jednookiego pirata” nie odniosła sukcesu i nikomu poza najbliższą rodziną nie jest znana. Natomiast za „Granice i przełomy”, powieść wieku dojrzałego,             w 2004 roku otrzymał pierwszą nagrodę w konkursie literackim Uniwersytetu Gdańskiego. Ponadto wydał powieści: „Życie to pejzaże minione”, „Nie wypłyniesz poza swoją odyseję”, „Manuskrypt znaleziony w piecu”, „Filozof w kamieniołomach” oraz zbiór wierszy „Ścieżkami Hellady. Ilustrowana historia filozofii greckiej”.
      W powieściach swoich stara się sięgać w głąb rzeczy, nieustannie pytając: dlaczego? Niekiedy ta analityczna dociekliwość hamuje bieg akcji, lecz satysfakcjonuje  autora i żądnego odkrywania palimpsestów rzeczywistości czytelnika. Główni bohaterowie powieści należą do świata myśli. Wydarzenia widzą słowami, a nawet próbują za ich pomocą unieść wieko filozoficznych bytów. 
     Zapewne koloryt świata przedstawionego w książkach autora odbija w krzywym zwierciadle mozaikę jego introwersyjnej natury. Po prostu próbuje przeniknąć świat myślami, których obrazem są słowa. Sic erat in fatis.



Jerzy Grupiński

Znalezisko

Wypadły dwie kartki z archiwalnej półki, pisane na maszynie. Podpisane ręką. Duże, kanciaste, lekko rozedrgane litery – godło „Skowronek”, Andrzej Ogrodowczyk, Poznań,  ul. Fabryczna 5a / 15, tytuł zestawu wierszy „Rozmowa z Simone Weil”. Pod nim dopisek jurora – „Czytanie 5 tekstów”. Zestaw wyróżniony w roku 2001 w organizowanym przez nasz Klub Literacki Ogólnopolskim Konkursie o Laur Klemensa Janickiego. Spadało nam co roku na głowy około 1500 – 2000 wierszy, jakby cała młodsza polska poezja pukała do zamkowych bram. Radość organizatorów i rozpacz jurorów, bo kto sprawiedliwie przeczyta i osądzi tyle tekstów? Ale Andrzeja zauważono, wyróżniono czytaniem „aż”  5 wierszy. To ważne, skoro w finale Konkursu prezentowało się jednym wierszem zwykle około         15 – 20 autorów, przy okazji rozgrywając turniej   o nagrodę publiczności. Godło „Skowronek” jakże wyraziście łączy się z drobną, sylwetką Andrzeja Ogrodowczyka. Adres – Fabryczna. U kogo wtedy mieszkał? Gdzie wędrował? Z czego się utrzymywał? On – skowronek znad rozległych, zielonych pól wokół rodzinnej wsi Kowale Pańskie, pod Turkiem. 
Kiedy w 2005 roku przenosiliśmy się do Centrum Kultury „Dąbrówka”, nikt nie chciał klubowego archiwum – ani żaden Zamek, ani biblioteka. Setki książek z dedykacjami, tysiące kartek z 35 lat (1970-2005) pracy imprezowej  i wydawniczej Klubu w Zamku. Księgi pamiątkowe pełne zdjęć, wpisów, pamiątek przekazałem do Ośrodka Dokumentacji Wielkopolskiego Środowiska Literackiego (filia Biblioteki Raczyńskich,   ul. Wroniecka 14). Pochyliła się nad nimi  mgr Regina Kurewicz i przygotowała opis bibliograficzny, katalog, ujmując każdą „luźną” kartę. Część archiwum uniosłem do mojej suchej piwnicy. Kilka kartonów zabrał poeta (wówczas czeladnik – piekarz – cukiernik) Krzysztof Wiśniewski – adorator, wyznawca Witka Różańskiego. Dziś - twórca filmów dokumen- tujących ludzi tamtego czasu. Ta część archiwum teraz, wraz z Krzysztofem w Warszawie? Opis ksiąg Klubu przekazanych do Biblioteki Raczyńskiego ukazał się w „Katalogu rękopisów Ośrodka Dokumentacji Wielkopolskiego Środowiska Literackiego”, tom IV, rok 2016, w opracowaniu mgr Reginy Kurewicz i dr Alicji Przybyszewskiej, wraz z materiałami archiwalnej spuścizny poznańskich pisarzy, którą zdeponowali w ostatnich latach spadkobiercy znanych twórców. 
Ptaki Andrzeja Ogrodowczyka. Jego opowieści o martwych dzięciołach, znajdowanych podczas rowerowych wędrówek. Skowronek, łabędź z przytoczonego tu wiersza… I ten, który zapisał mi się w pamięci najbardziej – czerwony gil na białym śniegu, w zachwycie utożsamiany z wizją Boga. 
A oto i wspomniane konkursowe wiersze – znalezisko, z zestawu opatrzonego liczbą 122.




 Nr 61/2017


Rozmowa z Simone Weil

Całe życie ten głód: żeby zniknąć.
A jesteś. Rodan ściemnia i rozjaśnia
Twoją suknię. W suchym liściu
Szeleści duszyczka. A Thibon mówi,
Że zakwitłaś nad wodami,
Łabędziem.



Sen sypie się biały

Sen sypie się biały,
Sen biały. Śnieg.
Gil napił się ognia
I czuwa nad strumieniem.
Zaraz sfrunie Bóg,
Całując wnętrze kobiety.




P.S. Dziękujemy Lilli Latus za regularne informacje o naszych imprezach w warszawskiej „Wyspie”. Profesjonalne przeglądy treści „Protokołu Kulturalnego” zamieszcza Lech M. Jakób na łamach „Latarni Morskiej”. Imprezy klubowe omawia w internecie Stefania Pruszyńska („Gazeta Autorska”) i Zygmunt Dekiert na swym blogu. Te wiadomości też na stronie poznańskiego ZLP. „Protokół” także w Salonie Posnania oraz w Internecie na stronie „Duży Format” Rafała T. Czachorowskiego (vide stopka „Protokołu”). 



 Nr 61/2017




Seria Wydawnicza Grupy Literycznej Na Krechę pod redakcją Łucji Dudzińskiej, pod patronatem Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.
Wydawca
Fundacja Otwartych Na Twórczość (FONT)


„kwadrat w kwadracie” – Mikołaj Bogajewicz, tom XIII, wydawca: FONT, Poznań 2016

Moc słowa Mikołaja Bogajewicza jest tak duża, że może sprawić czytelnikowi trudność w połączeniu rozwijanych wątków, uformowanych z konkretnych historycznych oraz epickich zdarzeń. Tutaj nie ma zawieszenia w próżni. Każdy podmiot liryczny może być realnie zdefiniowany, gdyż konstrukcja obrazów i motywów opiera się na faktach i mitach: perskich, irańskich, słowiańskich… Nawiązywanie do sytuacji, które opisywał Boy-Żeleński, wplatanie archaizmów, barokowe, przepastne zdania – to wszystko sprzyja temu, że czwarty już tom Mikołaja Bogajewicza „kwadrat     w kwadracie” jest ambitną, wyjątkową książką poetycką i warto z nią się zmierzyć. Autor czasem bawi się, podpuszcza, a często przedstawiany tu widok jest po prostu metaforą bytu, gdzie momentami zaskakuje nas polemiczność. Wiedza kulturoznawcza Bogajewicza tworzy drogę do poezji, którą ośmielam się nazwać poezją poznawczą. Zapraszam do twórczej przestrzeni tego autora zaprojektowanej z dużą erudycyjnością, której dalsza wizualizacja powinna odbywać się w percepcji czytelnika.

 „ziemie obiecane” – Wojciech Pelc, tom XII, wydawca: FONT, Poznań 2016.


Siłą tego debiutu jest naturalność pozbawiona wszelkich stylizacji językowych. Wojtek Pelc gorliwie odczytuje świat, przekazując wnioski w formie prozy poetyckiej o wielowątkowej strukturze. Płynną narrację cechuje obrazowość emocji, fragmentów sytuacji, migawek np. z dworców kolejowych. Autor konsekwentnie burzy stereotyp tej jedynej ziemi obiecanej. Tytuł tomu     w liczbie mnogiej – ziemie obiecane sugeruje czytelnikowi potrzebę poszukiwania związków treści wierszy z konkretnymi miejscami, z prywatnymi czy społecznymi, geograficznymi uwarunkowaniami do których dążymy. Nie obserwujemy tutaj swoistej przynależności do wymarzonego miejsca, gdyż wraz z retrospekcją albo podróżą w głąb siebie, w pragnienia; wraz z podróżą w czasie i przestrzeni te miejsca się rozmnażają... (tylko) czy spełniają „obiecane”? Nie uzyskamy bezpośredniej odpowiedzi, ale raport z przeżyć, doświadczeń, które głównie oscylują wokół wiejskich klimatów. Tak jakby oderwanie się od tych stron mogło dać przepustkę do raju albo właśnie bezsprzecznie raj stanowiło. Te poszukiwania, to świadomy wybór podmiotu litycznego czy zdanie się na los? Czy te „ziemie obiecane” przesądzają o konieczności dokonywania wyboru? Czy stanowią istotę dobrobytu, ukojenia, może spełnioną miłość? – Sprawdźcie sami. 


„antidotum” – Dorota Nowak, tom XIV, wydawca: FONT, Poznań 2017



Wiersze Doroty Nowak czuję już pod skórą, z przyjemnością patrzę na poetyckie rozkwitanie, współuczestnicząc w pracy literackiej. Cenię sobie ich indywidualny smak, ujęcie, być może podświadomą transgeniczność tych samych skojarzeń w wierszach. To tworzy swoisty dla autorki klimat, a powtarzalność – niczym mantra wzmacnia przekaz, z tomiku na tomik coraz głębszy, wyrazistszy na tle innych. Dorota Nowak również w swojej trzeciej książce „antidotum” skupia się na relacjach międzyludzkich, dotyka  w sposób niezwykle obrazowy: pokoleniowych, małżeńskich, rodzinnych związków. Ukazuje ich piękno mimo przemijania i wszelkich drastycznych problemów. Czasem bezpośrednio ingeruje w czuły punkt, aby nauczyć wybaczać. Można uznać, że z jednej strony serwuje nam emocjonalny detoks, ze wszelkimi jego konsekwencjami, a z drugiej manifestuje witalność, otwartość na drugiego człowieka, gdzie wszystko jest dzielone, co najmniej „na dwa”. To może stanowić panaceum na wszelkie przeciwności. To staje się antidotum na toksyczność otaczającego świata, gdzie intrygującą rolę odgrywa kot, który łasi się, mruczy mantry, ale i drapie oraz zawsze chodzi swoimi ścieżkami. Symbolika kota w sztuce jest zmienna, zależy od regionów i świadomości społecznej, więc zachęcam czytelników do szukania własnych tropów, powiązań, a może należy go dobroczynnie spersonifikować? Zostawić w „pustym mieszkaniu”? 

 Nr 61/2017


„wiedziona” – Bogumiła Maleta, tom XV, wydawca: FONT, Poznań 2017

Bogumiła Maleta ukazuje niesamowite wnętrze kobiecej wrażliwości podsycone obserwacją, rozmową samej ze sobą, z emocjami i z otaczającym światem. Nie jest to poetyka łatwych wzruszeń, to dojrzała, świadoma gra umysłu i słów, często podszyta dystansem i poczuciem humoru. Tom intryguje przestrzenią samorealizacji, która jakby była głównym bodźcem do pełniejszej formy kobiecości. Zmysły nam sporo odsłaniają i zasłaniają, a to również stanowi istotny aparat poznawczy. Przyglądając się wierszom, które celnie współgrają z Trodą – bohaterką malarstwa Romany Klinkosz, można dostrzec indywidualny język – sposób budowania treści, łamanie składni, niedookreślenia. I odbywa się to bez literalnej kolizji z powszechnie przyjętym warsztatem poetyckim. W tomie „wiedziona” poprzez symbol dłoni (a z nimi nie zawsze wiemy co zrobić... które drżą, wahają się, milczą, są śmiałe lub pełne obawy) warto zostać uwiedzionym, aby poczuć ten poetycki dotyk, a właściwie silny zdecydowany uścisk, debiutującej na polu czy poletku literatury, autorki.


 Łucja Dudzińska

 Nr 61/2017



Bogna Hołyńska

Fragment


Śniło mi się, że śpię. Ale wiem wszystko, co w tym śnie, w którym spałem, się działo. Więc tak - byłem prawdziwym, zbudowanym, mięsistym - pełnym dobrze ubitego mięsa - mężczyzną.  Ogrodnikiem  byłem, zajmowałem się ogrodem króla Gucia, a zwłaszcza drzewami. Najbardziej lubiłem brzozy, bo takie panny młode i to z takimi zielonymi wiankami na żyłkowatych główkach, powabne, smukłe, ale z biodrami, a co mi tam. Od rana do nocy robiłem, bo kochałem tę robotę, nie da się ukryć, jak jakaś pannę normalnie. No te brzózki to zwłaszcza pieściłem. Bo panienki takie.         A szczególnie taką jedną, najdorodniejszą z nich. 
I patrzę w tym śnie, jak śpię po robocie, pojadłszy i wypiwszy piwo, ściągnąwszy kalosze, noc jest – patrzę – a ja na drugi bok i na pierwszy, i na drugi z powrotem bok. A w śnie - tym moim, tym poza snem w śnie - widzę jak jedna, ta właśnie ulubiona, dorodna panna brzoza - zrzuca białą pierzynkę z siebie i różowieje, mięknie jakoś. I ruszać się zaczyna, to w jedną, to w drugą stronę. A to skóra ludzka ją powleka – widzę I gałązki się składają jakoś tak, kurczą, rozrastają, rozwierają, sklejają – tu para zgrabnych nóżek się z nich robi, a tu z drugiej strony para zgrabnych, umięśnionych rączek. A tu skóra gładka, a tu rumieniec, jasność jakaś, dupeczka też, piersiątka, paluszki, obojczyki – panna normalnie, i to jaka – całkiem naga! I ta brzoza, co się w pannę całkiem już do końca przeobraziła, wstaje, wyciąga te swoje nóżki z ziemi, aż słychać, jak korzenie rozrywają się tam w środku, najdrobniejsze żyłki się rozdzierają. I słychać szum jej dumnych sióstr, które na to wszystko: „co ty robisz, zdurniałaś?”.A ona nic nie robi sobie z tego i idzie. Idzie i to prosto do mojego okna.  Jakbym nie spał, to bym się zerwał zaraz pewnie na równe nogi, ale że śpię, to śpię dalej. Otwiera po cichu, wślizguje się i bach, jest już w mojej kanciapie. A ja chrapię, po brzuchu się przez sen macam, czy dobrze zjadłem, i śpię sobie nieświadom, że cudactwo takie chodzi po mojej kanciapie i patrzy się na mnie z tkliwością - normalnie bym przecie wstał, klęknął może, a może ucałował nóżki brzozowe, a może, a może bym się zląkł, że zjawa to jakaś nie z tego świata jest i wygonił, gdzie pieprz rośnie? Choć ona nie zjawa, a z krwi i kości dziewczyna. Ja nie wiem, co ja bym zrobił, gdybym nie spał. To dobrze, to całkiem dobrze, że śpię i się zastanawiać jednak nie muszę. I jednak robić też już nic nie muszę, no bo usprawiedliwiony kto śpi!
 A ona miotłę w rękę bierze – i zamiata! Potem buty w rękę – pastuje! Igłę w rękę, nitkę nawleka – ceruje! Żelazko w rękę, koszulę moją – prasuje! Nogawki moje w rękę – spiera plamy!   I patrzy na mnie, zerka, czy śpię na pewno, czy nie przyłapię, czy nie podglądam, przykłada bladą dłoń do czoła, czy nie chorym? Nie, nie chorym. Ona niezgrabnie jakoś się porusza jak na pannę, ale ja nie oceniam, nie... no bo przecież całe dnie stać, nic nie robić i patrzeć tylko, czy spadnie deszczyk, czy nie, to by każdemu mięśnie zesztywniały – to rzec można, że ona się porusza niezgrabnie jak na pannę, ale jak na brzozę to zgrabnie bardzo – bo czy kto brzozę z żelazkiem w ręku widział?                         I niezgrabnie jak na kobietę całuje mnie w to czoło. Ale jak na brzozę – to bardzo zgrabnie, to jej oddać muszę. Pierniczę, że nigdy w życiu czegoś takiego nie widziałem. I tak robi, i tak pracuje, tu coś podleje, tu coś umyje, to mi maszynki do golenia poprzestawia, to mi szczoteczkę do zębów nową da, bo tamta zużyta, to mi jeszcze stoły i szafki powyciera, do szuflady zajrzy. To ja już wiem, to ja już rozumiem wszystko – skąd ten nieporządek! Skąd ta panika, gdziem ja to podział, gdziem ja skarpetki, gdziem maszynki – to ona mi tu przychodzi i swój ład wprowadza. Tu mi chleb kraje na śniadanie, tu mi jeszcze patrzy do szafy, tu jeszcze myśli, czy mi tych jeszcze nogawek nie zeszyć, tu się zastanawia, przystaje. Ale nagle świt się pojawia za oknem i kiwa jej, że już. I ona wtedy popłoch, panika – bo te czary, które ją w panienkę przemieniły, to raczej nocne są, za dnia nie działają. I zielenieją jej policzki, rączęta jej drewniane, bledną jej piersiątka, rozgałęzia się dupeczka, nóżki sztywnieją – no to szybko, szybko otwiera okno, zahacza o haczyk jaki, żywicuje krwawo, i ucieka, biegiem na swoje miejsce w ogrodzie, gdzie złowrogo i zazdrośnie szepczą rozeźlone siostry. „Nie szanujesz się, ty”, „stara,  a jaka głupia”, „zobaczysz, on niewart”, „durnowata ty jesteś jednak” i tak dalej, i tak dalej. Ale ona już stoi dumna i wysoka. A ja ogrodnik się budzę i oczy przecieram, wyspany, rześki i – do roboty. Na parapecie krew znajduję. A na poduszce obok to taki listeczek mały widzę. A w kanciapie pachnie jak w jakim lesie czy sadzie. I tak dzieje się co ranek i co noc.
Ale pewnego dnia król Gucio rozkazał ściąć drzewko. Tę właśnie panienkę. Tę pannę młodą. Tę gosposię właśnie. Tę brzózkę pełną pedanterii. Tę najczulszą, o najdelikatniejszych żyłkach, w których płynie i żywica, i krew. Tę właśnie, bo najdorodniejsza, najstarsza, a drzewo takie dziewicze potrzebne. To bach – siekierę wziąłem, rękaw czyściutki a scerowany podwinąłem, zamachnąłem się i ściąłem ją, bez łezki, bez krewki, bez żałoby. Jak trzeba, to trzeba. Pogrzebu nie miała. A ja resztę życia jako niechluj spędziłem, w koszuli niewyprasowanej, w gaciach spapranych, w pofajdanych spodniach, dziurawych na tyłku i nic sobie nie robiłem z tego. No bo co?

Mateusz Wabik

Ewangelia Robotyka
(fragment)



Rodowód robota R66

Konstruktorem robota R66 jest Andrew Hiller. Ojcem Andrewa, był Jonathan, ojcem Jonathana Carl, ojcem Carla był Joseph, ojcem Josepha był John, ojcem Johna był Ian, ojcem Iana był Roland, którego korzenie nie są znane.

Skonstruowanie robota R66

 Nr 61/2017
Ze skonstruowaniem robota R66 było tak. Andrew Hiller od kilkunastu lat pracował nad połączeniem układu elektronicznego z tkanką nerwową żywego organizmu. Kiedy paręnaście lat eksperymentów prowadzonych na uniwersytecie Stanforda w Kalifornii zaczęło dawać rezultaty, prace utajniono, a CIA i NASA objęło honorowy patronat nad badaniami. Patronat CIA polegał na tym, że grupa agentów pod przewodnictwem Rona Gravesa pilnowała, żeby amerykańska, a także światowa opinia publiczna nie dowiedziały się, po pierwsze o dalszym ciągu badań, gdyż poinfor- mowano o jego początku, po drugie o jego rezultatach. NASA współfinansowała z rządem amerykańskim badania czekając na rezultaty, gdyż skonstruowanie inteligentnego robota, czy nawet już humanoida i wykorzystanie go do eksploracji dalszych partii kosmosu niż Księżyc, Wenus i Mars było bardziej opłacalne, niż szkolenie specjalnej kadry, a także bezpieczniejsze w razie zniszczenia humanoida przez awarię statku kosmicznego. Wraz ze śmiercią żywej, ludzkiej załogi pojawiała się  w obiektach NASA telewizja, prasa robiła niepo- trzebną sensację, a rodziny zmarłych oczekiwały wysokich odszkodowań. Dla zmylenia opinii publicznej uniwersytet Stanforda co dwa lata organizował sympozja na temat robotyki stosowanej pod hasłem „Robot jest tylko maszyną”. Grupa naukowców pokazywała w salonach wystawowych w namiotach przed uniwersytetem, do czego w obecnych czasach wykorzystuje się roboty pod całkowitym nadzorem człowieka, a na sympozjach omawiano problema- tykę nowego stosowania robotów  w przemyśle atomowym, wojskowym, mediach. Jeśli któryś z naukowców spoza uniwersytetu, czy nawet kraju zastanawiał się nad możliwością stworzenia inteligentnego robota, czy zaszczepienia świado- mości w maszynie, przygotowana była dla niego nagroda im. Lema. Jednakże w dobrze strzeżonych podziemiach uniwersytetu i na zapleczach sal wykładowych toczyły się już w roku 2017 prace nie tyle nad uzyskaniem inteligentnego robota, co nad zwiększeniem IQ z 90 do 150. Pierwsze rezultaty powiązania tkanki mózgowej z elektroniką były już w latach 70-tych 20 wieku. Co prawda robot  z tkanką nerwową psa, strasznie trzeszczał, próbował szczekać po amerykańsku „boł, łoł”, tarzał się co jakiś czas po podłodze, ale to nie było to, choć ów wynik badań był epokowym wydarze- niem na miarę odkrycia Kopernika, tyle że wiedziała o tym garstka polityków i naukowców. W 2017 uzyskano rezultaty, kiedy znaleziono osobę, która nie podpisała niezgody na wykorzystywanie jej ciała do eksperymentów, i z miejscowego prosektorium przewieziono do podziemi uniwersyteckich ciało zmarłego biznes- mena. Dotąd nie znajdowano właściwych zmarłych, a do eksperymentów były wykorzystywane mądrzejsze niż psy zwierzęta, albo niemowlęta, albo strasznie  zmasakrowane zwłoki. Jednakże sieć informatorów założona w 2012 pozwoliła profesorowi Andrewowi Hillerowi odebrać prywatny telefon 24 grudnia 2016 od Iana Smitha z wiado- mością o śmierci biznesmena Grega Staplera. Ian Smith dzwonił z telefonu komórkowego o godzinie 22-iej, a już kilkanaście godzin później, w pierwszy dzień Bożego Narodzenia, przewożono ciało zmarłego biznesmena do podziemi uniwersytetu. Andrew Hiller przełożył jedną rodzinną wizytę na następny dzień. Greg Stapler był rozwodnikiem  i imigrantem z Jugosławii, stąd nie było wielu procedur do załatwienia przewiezienia jego ciała na uniwersytet. Greg Stapler miał wielu znajomych, jednak rodzina jego dzisiaj żyła w Serbii pod nieco innym nazwiskiem. Maszyna pod kryptonimem R66 była gotowa w marcu 2017. Badania nad zwierzętami były tak zaawansowane, że nie potrzebowano wielu modyfikacji. Wszczepienie kilku płytek elektronowych do mózgu, spowodowało uzyskanie dosyć inteligentnego humanoida, jednakże podatnego na instrukcje od przełożonych. Nie był zdolny do rozmnażania, uczuć, ale umiał spełniać rozkazy.

Uczeni ze Wschodu

Włamanie do systemu informatycznego uczelni spowodowało, że informacje na temat wyniku eksperymentu przedostały się na zewnątrz. Dokonali tego włamania chińscy hakerzy. Wkrótce na uniwersytecie Stanforda pojawiła się kilkuosobowa grupa uczonych z Chin, która przybyła w delegacji. Jednakże amerykańska uczelnia i rząd, nie chcąc dopuścić do rozszerzania się informacji na cały świat o wyniku długoletnich badań, ani także dopuścić do skandalu jakim byłoby na pewno zniknięcie chińskich uczonych   w tajemniczych okolicznościach, zaproponowała im z miejsca pracę na uczelni, rząd dał im amerykańskie obywatelstwa, sprowadzono z Chin ich małżonki i dzieci. Wkrótce chiński ambasador Xi Ljang w Waszyngtonie złożył wizytę na uniwersy- tecie Stanforda.  Rozmowa odbyła się w pokoju rektora, Xi Ljang zapytał o powody imigracji Li Hiuna, Hu Mina i Lio Pinga. Dostał odpowiedź  o intratnym kontrakcie, ale bez szczegółów dotyczących przedmiotu badań i nowych perspek- tywach badawczych na uniwersytecie Stanforda. Potem omówiono sytuację polityczną i gospodarczą w kraju, ambasador, który nie był w ojczyźnie kilka lat, trochę powspominał dawne czasy, wypito po kieliszku koniaku, po czym ambasador udał się z powrotem do Waszyngtonu, zapewniając nowych imigrantów, że w razie problemów z pracą mogą liczyć na pomoc ambasady. 


 Nr 61/2017

Marek Słomiak

*  *  *

oto jestem przed tobą
twarzą w twarz
- spowiedź spolegliwą składam
z tylu pragnień
i z tylu rozpaczy:
- susza tego roku była
w spojrzeniach naszych objęć
- mroźna przestrzeń
zamknęła nam usta dla wyznań

twoja twarz
twarz moja
stężała tragicznym zaśmiechem

jestem więc przed tobą - -
podróżniczko świata ułudy
stoję jak wryty w rycinę
kamiennej pamięci
lecz ty lub ja bywamy tylko
w zgubnych mirażach uniesień
i zawsze tak niespodziewanie
obcych

Ewa Moskalik

* * *

Nie mogę ci wszystkiego powiedzieć
mogę jedynie gryźć palce
do krwi
próbować zamienić ten ból
na zwyczajny

ale palce
tak szybko się goją
a ja
nie umiem ci wszystkiego powiedzieć


Maciej Porzycki

List do Jana Wróbla

Weź się w garść
zaciśnij ot tak
niech ci będzie

daj sobie spokój
zanim ją rozluźnisz
otworzysz na dachy świata

zatroskany o wnętrze
usuń starannie wszystkie
zbędne szare piórka

sprawdź czy zmężniała
linia życia

Karol Samsel

*  *  *

wyobraź sobie pasmo
które przecinasz aby
uwolnić linię zwiniętą
wokół szyi dziecka.

milcz: oto dotykasz
polichromii kościoła
płonącym zniczem,
a ściany transeptu

kołyszą się jak spalona
kołyska. przypowieść
o zgubionej drachmie
mogłaby opowiadać

o zajętym dominium
mógłbyś zrozumieć
więcej, a zamiast tego
dzielisz się przeczuciem.

czy wiesz, że dawniej
lalki wytapiano
ze srebra?

z zakażonych ran
nie odsączało się krwi.
z rozkutych ścian
tworzywa.

Mirosława Poncyliusz

*  *  *

Wiedziałam że to proste
wystarczy tylko umrzeć
i urodzić się za chwilę

przebiec ściernisko
zanurzyć się w słońcu

Wystarczy pojąć
że kocham bo boję się nienawidzić

Anna Andrych

* * *

wszystko wiesz o czerni
moich włosów
są nieoświetloną stroną księżyca
plączą je zmęczone myśli
a noc się nie kończy

paznokciem zahaczam o twoją skórę
podważa
teorię względności
siła grawitacji wynika z geometrii
ciał w czasoprzestrzeni

nie wiedziałam że można tak pragnąć
światła
wyciągam dłoń i dotykam
wiersza
otwiera się do szpiku słowa


  Nr 61/2017


Stanisław Romaniuk

Noc

noc
i myśli chmury
nad miastem wiszą niby sieć
jak macki pelengatorów
sny czeszą

ażeby wydrzeć to co w nich z ludzi
zostawić  - z hien

to noc
kleszczami objęła płuca
że oddech ledwo się do nich wciska

a może
ręka która co dzień
mnie tak wylewnie ściska



Zdzisław Czwartos

Pogrzeb ptaka

mały   maleńki   chłopaczek
mały  maleńki
                  dołek       piasek
w  tym  dołku
ten  mały  maleńki  chłopaczek
                                 zakopał  łzę


Nr 61/2017

Arkadiusz Frania

Opowieść w pół słowa

Debiutancki zbiór wierszy Adama Buszka „Cztery strony twarzy” to w dużej mierze lektura kontekstowa. Krakowski autor czyni szereg odnie- sień i odwołań funkcjonujących na różnych pozio- mach tekstów. Tom składa się z 24 wierszy podzielonych na „kierunkowe” części: Wschód (6 liryków), Południe (9), Północ (5), Zachód (4), przy czym ostatnia z nich stanowi nawiązanie do tytułów części z wykorzystaniem mutacji urbanistycznej (Miasto. Wschód; Miasto. Południe; Miasto. Północ; Miasto. Zachód). Już ten statystyczny przegląd sugeruje, iż mamy do czynienia z kompozycją dość rozważną, z namysłem dobierającą słowa oraz tropy i figury stylistyczne. Podkreślmy skłonność Adama Buszka do dzielenia utworów na numerowane elementy, odpowiadające poszczegól- nym zatrzymaniom wyobraźni.
Prezentowane pisarstwo zdaje się być zatem przede wszystkim kulturowe, tak przynaj- mniej chciałby je chyba widzieć sam autor, podsuwający czytelnikowi ślady interpretacyjne. A może to tylko warstwa, mająca zwieść odbiorcę, zasłonić inną przestrzeń. Nie wdając się dłużej w przekomarzanie i spekulacje, pozwalam sobie na próbę odczytania „Czterech stron twarzy” jako zbioru nagich (dosłownie i w przenośni) wierszy, bo 1. bez nadmiernego sygnalizowania więzi kulturo- wych oraz 2. dotykających (sic!) tematu ciała pozbawionego odzieży.
W tekstach wyczuwa się pewien wew- nętrzny rytm poetycki, rys pokory wobec wiersza. Poeta jawi się jako młody rzeźbiarz wykuwający kształty. Kamienne bloki stawiają opór, ale uformo- wane postaci powoli zaczynają żyć. Do tej dziedziny sztuki przyrównano zaloty i grę wstępną kochanków: W jej tulnej piersi ćwiczy rzeźbę tylu. Jeszcze tu i ówdzie twórca przeoczył kanty, nie- równości, dłuto wyżłobiło zbyt głęboką linię. Cechą stylu Adama Buszka, która nie do końca mnie przekonuje jest zbyt duża frekwencyjność metafor zbudowanych na zasadzie trójki: przymiotnik – rzeczownik – rzeczownik, np.: wrzący wiolin szyi – / […] / słone gniazdo ramion / ciepły szew oddechu. Twórca wchodzi w rolę scenografa, kom- ponującego przekaz według planu; wstępny dwu- wers inicjalnej „Pory erotyku” brzmi: Najpierw chyba / cztery ściany. Pewność wypowiedzi została osłabiona wyrazem wątpiącym „chyba”, co idealnie wpisuje się w rzeczywistość debiutu: autor nie jest nachalny i nie wymachuje nam bezmyślnie przed oczami własnym geniuszem. Jest stonowany i od- dany literaturze, przygotowany na różne scena- riusze.
W „Czterech stronach twarzy” dostrzegam zatem przede wszystkim erotyzm, zmaganie si  z tematem ciała i próbę utrwalenia w słowie relacji między kobietą i mężczyzną (spójrzmy jeszcze raz na subtelno-pastelową okładkę): Oto erotyk utraty: / po drugiej stronie szeptu, / tam, gdzie zachodzi pieszczota, / ona chowa się nagle / za południk twarzy.
Zacytujmy też na równi z południkiem twarzy ciut za ornamentacyjne, barokowe wyimki: Sny naszych palców: warkocz galaktyk, Wiolinowy klucz twego ciała, harfy śliny, choć idealnie stylizujące się na fragmenty z liryki Starożytnej Grecji.
Zwróciłbym uwagę na grę słów: świta – świat (anagram). A może miłość jest jak para  w łazience, gdy napuszczamy do wanny zbyt gorącą wodę. Kiedy temperatura opada jak mgła, rzeczywistość znów zaczyna być widziana, twarz odbija się w lustrze, które i tak nieco kłamie, myląc strony: prawa ręka jest lewą. Miłość jako zaburzenie percepcji. Właśnie kolejny liryk nosi imię wprost kreacyjne „Stworzenie świata" i podskórnie pulsuje feromonami, podnieceniem, szybkimi oddechami, choć i tym razem nie obywa się bez wątków instruktażowych: Żeby stworzyć świat, / trzeba zdjąć bluzkę przez zdumioną głowę, jakby poeta chciał jednak kontrolować wzajemność uniesień, co czyni również w „Filologii”: Przepis na nowy alfabet: / rzęsa, / oddech, / pocałunek. Ten tekst jest ciekawy ze względu na wkraczanie  w sferę słów i ich mocy; pojawia się litera, sylaba, hymn, wspomniany alfabet: poliżę cierpkie sylaby / […] / Podaj literę, która rozpocznie / słowo rześkie, / słowo dotykalne. Z „Piątej strony świata” wynotujmy: Głoski rozbija jak o ziemię namiot. Motyw „słowiarski” kontynuuje „Ósmy dzień tygodnia” między innymi poprzez passus: Litery stawialiśmy uważnie, / śniąc pierwsze wspólne zdanie, / zdanie rozkwitające, a także frazy  z „Aubady”: Połóż na nierównej wadze / perłę potu, / kroplę alfabetu, czy czwartą cząstkę „Hermesich słów”: Już do ciebie niedaleko / blizna po sylabie / dwukropek powiek. // Zapisuję ci / białą głoskę strachu, / alfabet palców / pod żebrami.
Zatrzymajmy się na chwilę przy wskazówce-zwieńczeniu: Przemierzaj alfabet jak sen przedmiłosny: / głoska o głoskę, mgła o mgłę. Miłość budzi się i rozwija wraz z erotyczną komunikacją między oblubieńcem a oblubienicą. W aurze niedomówień, nieporozumień, złej woli i uprzedzeń płomień powoli rozniecony gaśnie, uczucie niknie, staje się wspomnieniem, stąd gorzkie wyznanie, pogodzenie się z własnymi ograniczeniami i niemożność znalezienia wspólnych słów: Nam każda opowieść / umiera w pół słowa, Nie będzie ognia / z chrustu naszych dni. // […] // Sypki uśmiech. / Wdzięk pioruna. 
Sądzę, że symbolika ignistyczna najlepiej ukazuje burzliwość związków, ich nagłe wybuchanie i równie gwałtowne osuwanie się w czas przeszły niepowracalny. Sugestie takiego końca uniesień czynionych z każdym dniem coraz rzadziej unisono znalazły się i we wcześniejszych tekstach, to znaczy, że Adam Buszek zaoferował nam przemyślaną kompozycję: moja łatwopalna, Ja posadziłem karłowate drzewo początku / pomiędzy sobą a słońcowłosą. Ostatni wyraz skłania mnie do stwierdzenia, że poeta formułuje przymioty kobiety na zaczerpniętym z dzieł starożytnych Greków schemacie opisu postaci (słynna „różanopalca Jutrzenka” i jej Buszkowe odpowiedniki): miodnowłosa / […] / ciepłooka.


Adam Buszek, „Cztery strony twarzy”, Wydawnictwo Papierowy Motyl, Toruń 2016.


Patryk Nadolny

Rekomenduję debiutancki tomik
Dominiki Baranieckiej

Dominika Baraniecka pojawiła się jako kolejny wyrazisty kobiecy głos w poezji polskiej ostatniego pokolenia. Warto nadmienić, że debiutancka książka „Geometria i baśnie” została wyróżniona w białostockim konkursie Literackie Debiuty pamięci Wiesława Szymańskiego.
Już sam tytuł wskazuje, iż na strukturę tomiku złożyły się dwa antagonistycznie do siebie nastawione koncepty intelektualne: geometria konstatująca rzeczywistość jako przestrzeń nieuniknionych zdarzeń, o których miejscu i zajściu mamy definitywną pewność oraz baśnie, czyli sfera pełna pęknięć, zacierania geometrycznego po- rządku, zawieszania praw fizyki. Z tej pierwszej perspektywy w wierszach ukazuje się nam świat uporządkowany i w pełni weryfikowalny, gdyż dający do siebie otwarty dostęp empirycznymi zabiegami, chociażby poprzez mierzalność                   i kwantyfikację. Funkcjonują granice, brzegi   i przepaście, kręgi na wodzie, równoleżniki                   i południki, dzięki którym mamy poczucie swojego miejsca w świecie.
Autorka mimo młodego wieku ma świadomość niedoskonałości nadawanych znaczeń, wie, że w pewnym sensie są tylko doraźne i zarad- cze, dopóki nie odnajdzie się tych niemal ostatecznych. Tak dzieje się w przypadku, gdy próbuje się opisać spójnie przestrzenie transgresji, bo raczej metaforą pogranicza i balansowania na krawędzi znanego i nieznanego należy odczytywać debiutancki tomik Dominiki i nie bez kozery jego tytuł tworzą tak kontrastujące ze sobą pojęcia. Przekraczanie granic językowych z przestrzeni baśni do świata geometrii i na odwrót, takie wrażenie wywołały u mnie najlepsze wiersze zawarte w książce. Język jako płaszczyzna wszelkich możliwych zdarzeń w zasadzie się nieustannie rozszerza i takie kosmiczne pojmo- wanie natury języka dostrzegam w kilku wierszach (chociażby Kosmogonia). Z językiem jest trochę jak ze wszechświatem, być może musiał nastąpić Wielki Wybuch Języka, chociaż to tylko szaleńcza dygresja...
 Nr 61/2017
Poetycka propozycja autorki jest z pew- nością dojrzała językowo i intelektualnie i popraw- na warsztatowo, chociaż zdarzają się pewne mankamenty możliwe do usunięcia drogą cyzelowania zapisu wersyfikacyjnego i efektyw- niejszego wykorzystania przerzutni. Niektóre debiutanckie wiersze zainspirowały mnie do postawienia takich pytań jak: czy należy poszukiwać drugiego dna i głębszych sensów w (na pozór) oczywistych kształtach, liniach i figurach? Czy język ma do zaoferowania nam świeże spojrzenie na geometrię i pomoże nam stać się wnikliwszymi obserwatorami otaczającego świata? Czy można wskazać wyjątkowe sytuacje, w ramach których istnieją alternatywne możliwości języka, stanowiące niejako wyłom w postrzeganiu geo- metrii i baśni jako kontrastowych zjawisk? Czy w pewnych miejscach da się uciszyć antagonizmy          i znaleźć przestrzeń korespondowania ze sobą rzeczonych geometrii i baśni? To tylko pewna próbka z puli możliwych pytań.
W przestrzeni tomiku czytelnik obcuje z wierszami osadzanymi w rozmaitych kontekstach kulturowych i naukowych, spotyka się między innymi z jednej strony z niemieckim malarstwem romantycznym, nawiązaniami do chronometrii Majów, ale również z zagadnieniami kosmolo- gicznymi i astronautyką z drugiej. Zdaje się, że w ten sposób chciano wskazać na uniwersalny wydźwięk kontrastu między z góry ustaloną i prze- widywalną geometrycznością, a nieprzewidywal- nością i nieobliczalnością nieparametrycznego świata baśni, ewentualnie fantasmagorii. W niektó- rych wierszach odbijają się echa deprecjonujące uładzony i zmatematyzowany świat fizyczny na wzór biblijnej marności nad marnościami. Można też sobie zadać pytanie, czy krytyczne podejście do zgeometryzowanej rzeczywistości jest kluczem do odnalezienia ukrytego wymiaru istnienia, jakiś zapętleń i zakrzywień, w których należy poszukiwać tytułowych baśni?
Musnąć palcami / imponderabilia – można przeczytać w jednym z wierszy tomiku. To jakby dowieść, że teoria strun jest faktem i skoro fizycy poszukują teorii wszystkiego, poeci mogą się pokusić o sformułowanie języka wszystkiego. Konkludując, przed Dominiką długa droga, bo mimo że wiele bogactwa semantycznego i celnych spostrzeżeń można znaleźć w książce, to nadal sposób prowadzenia wiersza nie jest w pełni wykrystalizowany, ale dość swobodny. Na szczęście autorka wie, czego oczekuje od języka jako narzędzia i tworzywa. Musi minąć pewien czas, zanim uda jej się ostatecznie znaleźć osobistą, bo oswojoną dykcję. 

Dominika Baraniecka – „Geometria i baśnie”, Podlaskie Prezentacje Poetyckie t. 1, Białystok 2015.



 Nr 61/2017


Róža Domašcyna

Dźwięki i słowa

które spadają na kartkę
gapią się na mnie
zielono-fioletowo-żółte
odbijają
skreślają
aż do szkieletu
interlinię
klawisze spacji
które swobodnie poruszają się
w poszukiwaniu i ucieczce
kombinacji snu
za zamkniętą powieką


Żywy organizm

wszystkie języki oczyszczone
wszystkie działania skontrolowane
wszystkie sny wyjaśnione

cóż jeszcze ci pozostało
poza nocnym potem
lękiem przed bólem
przed ciemnością która cię dosięga

jeszcze oko masz otwarte
siłę skoku w członkach
płeć co się odzywa
ucho które łowi echa
nos który wącha
jeszcze dotykasz stopą ziemi
jeszcze nosisz ubiór węża


Oddany

każdy pocałunek własnymi wargami
które odbijają wszystkie ślady
barwę głosu ciepło ciała
wyżłobienia obrazy skóry
w odcisku w bezładzie
i wzajemnie poprzez
na i odtąd w obrysie księżyca
który pokazuje dziś zet  tak widocznie
z powrotem w glinę


Gdy byłam mała

dziurki od kluczy były wielkie
śpiewałam arie jak z pacierza
budowałam tamy i całe miasto
pędziłam pociągiem aż na równik
przemierzałam Nil papierowym statkiem
a słońce turlałam po pustej dłoni
Wernisaż

w przestrzeni próżności zamknięte
zwichnięte kończyny
pokręcone karki
suknie dla piersi: czyste
powierzchnie świeży werniks

przekornie wystylizowane i modne
są celebrowane słowa
lecz każda kopia pozostaje fałszerstwem
i nic w tej służbie nie będzie dobre
rewolucja upada gdy pojawiają się pieniądze

w krzesełkach zaokrąglają się plecy
a dłonie rozdają wyuczony aplauz



Żer mrozu

na powierzchni kępki liści winorośli
poruszają się teraz obtarte z szelestem
szept wobec wiatru

a cóż pozostało po winnym gronie
ich szkielety obracają się
w twoim kierunku ciągle
w twoim kierunku


Tłum. Jerzy Ł. Kaczmarek

Róža Domašcyna - ur. 11 sierpnia 1951 r. w górnołużyckiej miejscowości Sernjany (Zerna). Jest poetką i tłumaczką. Pisze wiersze w języku łużyckim i niemieckim, często łącząc w swoich utworach oba te języki. Jest członkinią niemiec- kiego oddziału PEN Clubu oraz Saksońskiej Akademii Sztuk. Autorka wielu tomików wierszy. Laureatka m.in. Mörike-Preis der Stadt Fellbach; Ćišinski-Preis; Anna-Seghers-Preis.


Katarzyna Michalewska

Pirandello

Gdy Pirandello stał
na warcie honorowej
Związku Literatów Włoskich
z okazji jubileuszu
Ducego

Pound w szerokim kapeluszu
udowadniał wyższość
porządku Formy nad
wierszem Treści

Wielki dramaturg
Luigi Pirandello stał tak
Godzinami wyprostowany
Ponad swój wiek

Gdy Ezra Pound odkładał
Kolejną ukończoną klasycznie
Czysto – Canto

Poezja upadła na kolana.


Ty-byt

Coraz dalej
od przemytu
oclonej świętości

/figurki buddów
i aniołów
wypełniają półki/.

Zatrzymuję
słowa

na granicy

śniegu...



 Nr 61/2017

Ronald A. Simpson

Ikonoklast

Obywatel Konstantynopola-A.D.726

Powiedziano mi-oto Chrystus. Nie wierzę
W sens tej drogi po której spojrzenie
rozpoczyna
Wędrówkę w dół poprzez szeregi równo
ułożonych kamieni.
I tak oto przez ich złotą pustkę nieomal
odrzuciłem Chrystusa.

Bogowie pogańscy żyją chociaż są martwi,
Spoglądając z Jego mozaikowej twarzy.
Powinien już dawno wyjść poza mozaikę,
zamieszkać w moich myślach -
A jednak wciąż pozostaje tutaj królując
między murami.

I nawet ja, moja twarz i oczy,
W tych świętych wizerunkach oddają znów
życie za kamień.
Uwięziony w pułapce ścian, kościoła, rzeczy
ostatecznych
Ognia i lodu. Mój Bóg we mnie stał się
martwy.

przekład Katarzyna Michalewska

Ronald A.Simpson (1929 – 2002) – poeta, wydawca i rysownik australijski. Wydał m.in, tomiki: „Walk along the Beach” (1960), “Skys Beach” (2003). Laureat nagrody literackiej Christophera Brennana. Wydawca pisma literackiego „The Age”.
Wiersz pochodzi z antologii „Australian religious Verse” (1994).


 Nr 61/2017




Mikołaj Bogajewicz

Była osada

Była to osada i obozowisko zarazem. Lud tam – ale i siam – przebywający był zarówno osiadły jak  koczowniczy. Skąd taka specjalizacja?  Każda rodzina posiadała własny dom, stabilny grunt pod nogami,  ochronę przed górskimi wiatrami, nagłym pożarem traw, śnieżną nawałnicą. Domy te stanowiły skórzane namioty,  przymocowane grubymi warkoczykami (sic!) do podłoża, które z kształtu przypominało  jelenia – o, tu wyobraźnia pasterzy, animistów nie znała granic – jelenia  idealnego, ale o pysku  jak  owcy, nogach jak konia, kopytach stabilnych jak błotnego bawołu, ogonie ciętym jak u krowy. Dobry to był  fundament, choć zarazem chybotliwy, a znakiem  wyróżniającym go była spiczasta tuba, coś jakby antena satelitarna na dachu wiejskiej chatynki, tyle, że podłużna. 
Fundament zarył kopytem w ziemię, jakiś dzieciak wyskoczył z palankinu z packą na  muchy, moskity i ptactwo. Paskiem lub raczej mocnymi szelkami przypięty był  do warkocza uplecionego z  długiej sierści, dziś już wyłącznie mitycznego zwierzęcia. 
- Aja Bazik, aja – zawołało dziecko  i pogłaskało fundament, który odwrócił swój owczy łeb w jego stronę. Dwumetrowej wysokości filar przesłonił słońce, tak że malec stracił na chwilę orientację, znajdując się  w półmroku a potem naraz porażony słońcem. Bazik fuknął i naprężył skórę na grzbiecie, wprawiając ją w drganie,  tak jakby chciał chłopcu oznajmić, że kilkoro jeszcze ptasich intruzów  nadużywało jego gościnności. Chłopak wychylił się powtórnie zza zasłony, powta- rzając  - Asio! Asio! Bazik aja.  
Jednorożec przyglądał się zachodowi słońca, co według naszych standardów oznaczałoby kicz, ale na tej głuszy przewyższało powagą malarstwo metafizyczne made in USA. 
Interior zamieszkiwały liczne plemiona albinosów. Ludzie tutejsi byli łowcami i pasterzami, żyli w idealnej symbiozie z otoczeniem, zajmując się codzienną higieną zwierząt domowych, a raczej zwierząt domów, wspólnie z nimi broniąc się przed napadami hien, tygrysów oraz lwów. W zamian przejęli rolę przywódców stada. Ocalali słabsze osobniki, wykorzystując je jako środek transportu       i źródło białka w postaci  krwi, mleka, jogurtu i sera. Samce, które w naturalnych warunkach ginęły w trakcie pojedynków, po wykastrowaniu służyły jako wierzchowce bojowe. Oczywiście czempionami były ogiery, których animusz udzielał się podczas szarży także wałachom. Wojna była substytutem walk o samice, a patrząc na to po ludzku wartością dodaną, zaczątkiem  polityki               i historii.
W odróżnieniu od późniejszej kawalerii, stanowiącej mimo wszystko przejaw  indywidualiz- mu, elasmoteria narodowa była typową grą zespołową. Pięcioosobowe drużyny jednorożców musiały zgrać swoje czynności – dosiad,  balan- sowanie ciałem i przeciąganie liny munsztukowej wymagało  doskonałego współdziałania, tak że  praca  zespołu jeździeckiego przypominała raczej  krzątaninę załogi statku, niż popisy hippiczne. Marynarskie życie przywodził  także rytuał supłania węzłów, choć dokładniej chodziło o warkoczyki  z sierści, które następnie łączono  sznurami  uzyskując w ten sposób jednolitą  strukturę, rodzaj zaczepu albo szelek, do których przypinał się każdy z jeźdźców, tak więc wywrotka galopującego kolosa pociągała za sobą ofiary.
Halszka za radą Li nie zsiadała z andrusa. Całe dnie spędzała w łazience urządzonej pod palankinem na grzbiecie zwierzaka; kąpała się, czesała włosy, przeglądała komiksy, które dostarczał jej Li. Nie spuszczał z niej oczu, kontrolował służki, przynoszące posiłki i nowe futra, zmieniające wodę w bali, opróżniające nocniki w polu. Na szczęście przypadł jej w udziale status cesarzowej,  nie bogini, jednak z tubylcami nigdy nie ma pewności. 
Boski książę pobłogosławił  oddziały, które zjechały z całego stepu. Ruszyli i po dwóch miesiącach forsownego marszu nawiązali  kontakt wzrokowy z nieprzyjacielem. Równina przechodziła w teren górzysty, kłęby dymu nad wniesieniem świadczyły, że była tam spora osada. Także oni  pozostawali widoczni, bowiem elasmoteria naro- dowa wzbiła kurzawę znacznie większą niż armie konne Tuchaczewskiego albo Hipolity, królowej Amazonek.
Działania wojenne limitowały przepisy religijne. Po rozbiciu obozu rozpalono ogień i zło- żono w ofierze młodego renifera, z jego wątroby wróżbici odczytywali losy batalii i rankiem zgodnie z obowiązującą konwencją miało rozpocząć się oblężenie. 
Na zboczu wzniesienia gęsto rozstawione szałasy sprawiały wrażenie jakby ich drewniane konstrukcje stanowiły cokół, na którym wspierała się góra albo raczej wieża, gdyż słomiane daszki,   a wyżej otwory wejściowe jaskiń całkowicie i ściśle, aż po wierzchołek  zapełniały wzniesienie, ta jakby spoczywała na nim nie osada, a jednorodna, wielka budowla. Była to stolica plemienia, którego zła sława docierała do najdalszych zakątków świata. Jej mieszkańcy, dosiadając szybkich  onagrów, napadali w środku nocy, ranili, płoszyli jednorożce i porywali kobiety. Jeśli udało im się rozpędzić stado, uzyskiwali dzień, dwa dni przewagi. Władcą, a może bogiem tego narodu, był Malsum. Jeszcze dziś w wielu językach przechowało się wspomnienie tej przeraźliwej postaci - malus, mal, mały – tak nazywa się rzeczy złe i niskiego pochodzenia.


Fragment powieści „Dr Rustam i podwodne zwierzęta”, która ukaże się wkrótce nakładem wydawnictwa „Atena”.
Mikołaj Bogajewicz - ur. w 1966r. w Szamotułach. Absolwent historii sztuki na UAM. W 2012 został laureatem konkursu poetyckiego im. Scherffera von Scherffensteina w Brzegu. Opublikował książki: „Pomyślny obrót” (Kraków 2009), „Bliskość i zespolenie” (Kraków 2011), „Dolina Kamionki” (Brzeg 2012), „Kwadrat w kwadracie” (Poznań 2016). Autor opracowania „Transport dworski   w Muzeum Wsi Mazowieckiej w Sierpcu (Sierpc 2009).



Piotr Prokopiak

Cmentarny chłopiec

„I zmarli mają prawo do życia”
(T. Boy-Żeleński)

Kpił. Przybrał postawę stoika podszytego cynicznym stosunkiem do innych. Przecież i tak nic nie ma sensu – wieszczył, zagłuszając świerzbiące wątpliwości. Zmarli żyją, żyjący są umarli – pokrętnie dywagował.
Próbował, a i owszem, odnaleźć się  w świecie „normalnych”. Miał nawet kobietę i perspektywę założenia rodziny. Wybranka szybko się jednak zmęczyła. Trwanie u boku chłopca uwięzionego w ciele dorosłego mężczyzny (tak powszechnie interpretowano jego teorie) jest nazbyt karkołomnym wyzwaniem. Bardzo się tym nie przejął, wręcz przeciwnie, zapragnął ucieczki od wypaczonych sumień. Pozostanie zatem chłopcem, pomimo swoich czterdziestu kilku lat.
Nie pamiętał, od kiedy zamieszkał na starym cmentarzu, a zaplecze mrocznej kapliczki stało się jego domem. Niezbyt komfortowym, to fakt, ale chłopiec nie zwracał uwagi na takie drobnostki. 
Dni starał się przesypiać. Nie lubił światła przynoszącego twarze zatroskanych o groby najbliższych. Oczekujących własnego zstąpienia w łakomą czeluść. Jedynie rzadkie pogrzeby mogły skłonić chłopca do opuszczenia kaplicy. Nekropolię dawno zamknięto, ale pochówki się jeszcze zdarzały. Zazwyczaj wtedy, gdy „dokładano” kogoś do rodzinnego grobu. 
 Nr 61/2017
Ta czerń sunąca pomiędzy pochylonymi lipami, żałobne śpiewy ze skrzekiem wron w tle,          a nad tym wszystkim, wznoszący się fluid skończoności, przestrzeni niedostępnej dla nadal egzystujących. Lubił to. Odczuwał wtedy zagad- kowy stan tęsknoty wyrywającej szloch  z duszebnych zakamarków. Za czym tęsknił? Nie mógł odgadnąć. Ale chyba właśnie niewiadoma była w tym wszystkim najbardziej ekscytująca. Raz sekundował ekshumacji. Jego żal sięgnął zenitu. Spoglądając w oczodoły ogryzionej czaszki, nie mógł nie myśleć o tajemnicy, tak nieosiągalnej... Czasem wydawała mu się ona demonem, chichoczącym zza przekrzywionych krzyży. Drwią- ca z niego i z każdego śmiertelnika holującego swój codzienny wózek. Od dawna wszelkiej maści mistyków, filozofów i teologów uważał za chorobliwych blagierów. Dzieci bredzące o doś- wiadczaniu, dotykaniu wieczności. To wszystko gówno prawda! Tylko tu, pośród toczonych przez robactwo trucheł jest jedyny, pewny punkt oparcia, jedyna rzecz warta uwagi.
Nocami spacerował pustymi alejami. Nagrobki przypominały uśpione pancerniki. Lizane lubieżną poświatą księżyca zdawały się mruczeć. Nakarmione, syte człowieczej karmy... Strosząc krzyże, ostrzegały intruzów przed zakłóceniem śmiertelnego porządku rzeczy. Na niektórych migotały znicze blaskiem ożywiające zalęknione lipy. Chłopiec wiedział, że nie jest sam, że coś lub ktoś pogrywa z nim w mesmeryczną ciuciubabkę. Owszem, czuł niepokój, ale zarazem pogrążał się     w stanie subtelnego podniecenia. 
- Tu jest mój dom. Jestem jednym z was. Nie pozwolę się stąd przegonić – mruczał, tłumiąc w sobie zalążki strachu.
Kochał. Nazywała się Ewa i spoczywała  w siódmej alejce. Co noc siedział przy jej grobie    i patrzył na wyblakłe zdjęcie. Na te cudne kędzierzawe włosy, zadarty nos, spokojne oczy... Miała siedemnaście lat kiedy odeszła od nich. Dla chłopca nadal bytowała. Zawsze czekała na niego... czekała tutaj na niego. Kiedy czule do niej przemawiał, odnosił wrażenie, iż płyta nagrobna się porusza, jakby ukochana zapraszała go w ramiona, a granit był tylko przyciężką kołdrą. 
- Tak bardzo cię kocham – szeptał, a jego ciało mrowił dreszcz.
- Kocham cię - słyszał delikatny szum spoconych liści.
W uniesieniu całował zdjęcie. Kładł się na płycie i... był tego pewien... serce dziewczyny biło. Miarowe pulsacje intrygująco współgrały z drże- niem jego ciała. Potrafił tak tkwić nawet kilka godzin. Po czym wstając, płoszył zaspane ptaki i udawał się do kaplicy. Resztę nocy spędzał na lekturze Koheleta lub grze w szachy... sam ze sobą. Zawsze wybierał czarne figury, ale dziwnym trafem wciąż wygrywały białe. To jakby zwiastun nadchodzącego dnia, gdy wszystko się układa nie tak jak trzeba.
Chłopiec najbardziej nie lubił opuszczać cmentarza. Niestety, było to nieuniknione.                  W innym przypadku groziłby mu głód. Robił duże zapasy, jadał oszczędnie, ale zawsze nadchodziła dramatyczna chwila, gdy brał swój wytarty plecak  i z odruchem wymiotnym wyruszał do krainy zmrówczonych. Tak było i teraz.
- Vanitas vanitatum et omnia vanitas – mantrował pod nosem.
Zakupy uczynił w pośpiechu, aby jak najszybciej znaleźć się w swojskich, pachnących aksamitkami ostępach. Wypchany plecak ciążył. Ze zwieszoną głową, mozolnie wspinał się na wzgórze, gdzie znajdował się jego dom. Kiedy osiągnął cel, zrzucił plecak i... momentalnie oniemiał. Miejsce, gdzie winna stać kaplica, porastał równo przystrzyżony trawnik. Rozpaczliwie się rozglądając, dojrzał starszego mężczyznę zamiatającego liście. Szybkim krokiem podszedł.
- Gdzie... gdzie – bełkotał.
- Co? - zapytał nieufnie mężczyzna.
- Kaplica. Gdzie kaplica? - nie mógł zapanować nad głosem.
- Jaka kaplica?
- Stała tu... jeszcze dziś rano...
- Niemożliwe. Kaplica, owszem stała, ale ponad czterdzieści lat temu zburzyły ją przebrzydłe komuchy. Tego ty młody człowieku nie możesz pamiętać.
Zdezorientowany chłopiec stał z opusz- czonymi rękami.
- Ewa! - wrzasnął jak opętany i czym prędzej podążył ku siódmej alejce. 
- Oszalał pan – zdążył jeszcze usłyszeć słowa mężczyzny.
Gorączkowo biegał od kwatery do kwatery, ale w żaden sposób nie mógł odnaleźć mogiły ukochanej dziewczyny. Wreszcie stanął, z trudem łapiąc oddech. Odruchowo namacał w kieszeni klucz, ten sam którym otwierał drzwi domu. Długo patrzył na niego tępo, po czym zacisnął w dłoni              i ruszył przed siebie. Miał klucz. 

 Nr 61/2017


Stanisław Chutkowski

Niespełnione powroty

samotność
skrzypi morskim piaskiem
szumem muszli
wiatrem goniącym cienie

fale niosą nicość
burzą myśli
dopływają i nikną

pamięć
rozgrzewa zziębnięte serce
jeszcze się tli w nadziei






Danuta Ewa Dachtera

Ogień i woda

Tyle pięknych,
spokojnych miłości;
miałkich przeżyć,
letnich doznań –
niepoznań,
nieumierań,
nieżyć bezresztnych
- tak mi obcych
- tak bardzo nie moich.


Męsko – damska przyjaźń

Jesteś jak złakniony ptak
miłości

Jesteś jak łakomy ptak
młodości

Czego chcesz ode mnie?
Najmilszy
przyjacielu?


Małgorzata Mylka

jesień

stoję przed tobą jesienna
prawie naga
drzewo z ostatnimi liśćmi
wybieloną korą
która pamięta  wiosnę
owoce
w innych domach
gdzie głośniej gra muzyka
przemija tyle
trwa tyle
między gałęziami ramion
otwartymi na ciebie
ciągle słońce

Stefania Pruszyńska

Na świt

Te na wprost otwarte okna
Umiałyby łzę wykrztusić
I unieść  ją   do słońca?


Kalina Izabela Zioła

Zapamiętaj mnie

zapamiętaj mnie
zanim się stanę
odległym błękitnym światłem
zanim się rozpłynę

wynotuj kilka słów
z tych wielu ważnych wierszy
które ci wysłałam
a które dzisiaj
nie mają już znaczenia

zachowaj zapach włosów
zaplatanych w twoje niecierpliwe palce
kiedy poduszka
oddychała jeszcze nocą

zapamiętaj mnie





Szymon Ratajczak

Syk i Szelest

Śmiejesz się i dusisz
bo na imię ci Syk
wczepiłeś się z moim krzykiem
przez żyły krtani
jak rozrusznik serca
każesz krwi

nie możesz zatrzymać
motyla duszy
ale wiążesz skrzydła
nićmi z liter
stalowych


Jacek Juszczyk

Moi chorzy

Kiedy wyjeżdżam
patrzą przez okno piszą listy zasypiają
Zabieram ze sobą ich wiarę
w odmianę nadzieję powrotu
Wtedy myślę
że pożegnałem jednego człowieka
o kruchym ciele zmęczonej twarzy wilgotnych
rękach
Gdy wracam
opowiadają powikłane tajemnice nadstawiają
żyły czytają
Niekiedy szeptem
pytają czy to możliwe
aby musieli nas opuścić


Agnieszka W. Pawlak

Czarne Suknie Białe

Nie roztkliwiaj
nieprzeniknione są wszechświaty
puls ruch chaos – harmonia
tańczymy odwieczny Taniec
W Kręgu
przestrzenie czasy my
w nieskończony Wir ciągle wciąż
zaczyniaj czaruj Roztkliwiaj


 Nr 61/2017


Krzysztof Galas

Modlitwa o błękit

Ten dom miał mieć jasne pokoje
pachnące drewnem podłogi
i gładkie poręcze na krętych schodach

Nie ma domu ani mebli
jest nowa epoka
dawno już nie moja

Nie rozumiem tego świata
i rządzących nim praw

Codziennie modlę się o błękit
co ukłułby ślepe oczy
chłodną barwą
i oczyścił głowę z wątpliwości

Przekwitają moje sady
noce ocierają się o bezsenność
świty pachną zniechęceniem

Kłaniam się losowi
czuję rosnącą wdzięczność
za każdy kolejny zanik pamięci


Jerzy Ł. Kaczmarek

* * *

Myślałem, że to Inferno,
a to było Purgatorium
T. Tranströmer

Była wiosna. I ogród niedorzecznych
pożądań kusił jak demon. Ciemny
nalot strachu pokrywał sny.
Do powiek dobijało się słońce.

Powoli otwierałem oczy.
Skóra cierpła na karku.
Biały obłok przepłynął nad głową.

Myślałem, że to Niebo.
A to tylko Purgatorium


 Nr 61/2017

Wszystko jest inspiracją

Jan Wojciech Malik

W 2014 otrzymał nagrody na  43. Ogólnopolskim Konkursie Sztuki Salon Zimowy w Muzeum Sztuki w Radomiu i na 13 Ogólno- polskim Konkursie Sztuki Salon Wielkopolski   w Muzeum Ziemi Czarnkowskiej w Czarnkowie.
Laureat wielu konkursów i festiwali sztuki: nagroda Ministra Kultury i Sztuki dla Młodego Twórcy na Festiwalu Polskiego Malarstwa Współczesnego  w Szczecinie w 1978 r. i III nagroda w 1998 r. Laureat Srebrnego Medalu  i Nagrody Przyjaźni i Pokoju na II Biennale Sztuki Europa-Azja w Ankarze w Turcji w 1988 r. Miał  28 wystaw indywidualnych malarstwa w Polsce i brał udział w ponad 160 wystawach malarstwa polskiego w Polsce i na świecie: w Londynie, Pradze, Berlinie, Sofii, Ankarze, Chicago. Urodzony  w Poznaniu w 1951 r. malarstwo studiował na Uniwersytecie Artystycznym (dawniej PWSSP)  w Poznaniu w latach 1969-75 w pracowniach prof. Tadeusza Brzozowskiego i prof. Stanisława Teisseyre’a .  
Od 1977 r. członek Związku Polskich Artystów Plastyków. Członek ruchu Ekoart od 1978r.
Prace malarskie w zbiorach Muzeum Narodowego w Poznaniu, Szczecinie i wielu kolekcjach prywatnych oraz w zbiorach Watykanu. Tworzy w Poznaniu. Wielokrotny stypendysta Ministra Kultury. Pobyty studyjne w Rosji i USA. Odznaczony medalem „Zasłużony Obywatel Miasta Poznania”. Maluje monumentalne obrazy i miniatury. Przedstawia rzeczywistość w kolorze szarym i czarnym z dodatkiem odrobiny zmieszanej czerwieni… Czasami jednak używa całej palety barw. Pisze wiersze.

Krytycy o malarzu


Istnieje codzienność, której nie mamy czasu zauważyć. Ale jest to rzeczywistość w której żyjemy. Malarstwo przywraca tę rzeczywistość naszej pamięci, która zwraca uwagę i wybiera tylko rzeczy ważne. A życie to nie tylko to co chcemy dostrzec, ale również codzienność z jej banalnością. Malarzem tej niedostrzeganej codzienności jest Jan Wojciech Malik. – pisał w 2008 r. o malarstwie J.W. Malika Włodzimierz Nowaczyk.

Sztuka zatrzymanego czasu to jednak tylko utopia. Malarstwo, któremu wieszczono koniec nadal żyje i żyje na najwyższej ze stóp, dzięki wspaniałym twórcom. Poczekajmy jak je gdzieś zobaczymy, cóż nam powiedzą, co w nich dostrzeżemy, czy tylko plamy i litery, czy zdominuje te płótna ich przesłanie. Na pewno to drugie nie wyrażone wprost tylko szyfrem.
Z wystawy J.W.Malika „Yes – no” 02.1016 Galeria EMPIK Poznań.
Włodzimierz Nowaczyk
Kustosz Galerii Sztuki Współczesnej w Muzeum Narodowym w Poznaniu.

Punkt widzenia z góry, szara tonacja skontrastowana z plamami czystego koloru, tematyka miejska, kompozycje wykazujące ciągły ruch – tak w jednym zdaniu można opisać obrazy Jana Wojciecha Malika. Nie będzie w tym przekłamania, choć to oczywiście uproszczenie. Malik pokazuje miasto i funkcjonujących w nim ludzi jak wielką termitierę, której życie wyraża się poprzez ciągłe przemieszczanie. Poszczególne jednostki nie istnieją w tym obrazie, stanowią jedynie anonimowy tłum. Malarstwo Malika to opowieść o wyobcowaniu w wielkim mieście. Temat bardzo na czasie.

Agnieszka Gniotek / Polswiss XII Aukcja Sztuki Najnowszej-27.10.2014/

www.malik.art.pl
email: jwmalik@poczta.onet.pl



Wszystkie obrazy

Wszystkie obrazy zapisane
Są od dzieciństwa w głowie
Wydają się odległe, lecz
Są bliskie duszy i wspomnień
Tragizm historii z przeszłości
Trwa w słowach wierszy
Pisanych krzywym pismem
Starczej chudej ręki
Wracają dobre i złe obrazy
Ze starczej pamięci ich nie wymażesz
Młodość nie wróci, płaczesz
Za nią szczerze, piszesz, malujesz



Jarosław Trześniewski-Kwiecień


Ewenkowie na pierwszej  stacji via crucis

Mare Nostrum dryfuje z ławicą umarłych
uchodźców z Sahelu, Tartaru, Maghrebu.
straże prezentują broń, gdy motorówki
i statki rybackie wyławiają zwłoki.
bez zwłoki. bezterminowe wizy na tamten
brzeg. w połowie drogi. rejs do odmętu.
przegniłe tobołki – w nich wzdęte konserwy.


Ewenkowie na  drugiej stacji via crucis

niewiernych nie obchodzą rzezie
chrześcijan na wschodzie, ani
rdzennych mieszkańców, potomków
budowniczych piramid.
wiernych obchodzi
muezzin zawodzący kolejną surę.
i
slam na murze:
tutaj nie staliście.


Ewenkowie na trzeciej stacji via crucis

u stóp Czomolungmy
kolejne Pompeje i Herkulanum. powtórka
zdobycia szczytów. żyzna lawa. palą
mosty. reklama Marlboro i koncertu
rama Kriszna. erupcja na żywo.


Ewenkowie na czwartej stacji via crucis

magnolie przekwitają. krzaki pomidorów
podwiązane. ordery podwiązki z podartych
nylonowych pończoch. poetycki incydent-
pomoc przy kabaczkach w ogrodzie.
oliwnym. Marta zapala kolejnego
papierosa. namaszcza ciało olejkiem
na plaży w Rio. podnosi ciśnienie.
jej prężące sutki pobudzają Golfsztorm
El Ni?o i la Ni?a w jednym. ściana wody.
tsunami. fabryki octu ogłaszają upadłość.



 Nr 61/2017



Ewenkowie na  piątej stacji via crucis

czeka na zmartwychwstanie
każda komórka. w fotosyntezie
sygnał biip biip. numer wersu
z ewangelii w smartfonie
przetrą szmatką. dotyk niedowiarków
w Nowym Jorku, Rzymie, Wenecji
Warszawie. w soborze Marii Magdaleny
Achmatowa, Pasternak, Mandelsztam
Brodski, w katedrze Elliot, w greckim
kościele egipskiej Aleksandrii Kawafis.
Miłosz, Herbert i Tranströmer odbędą
chrzest nowych imion. odzyska słuch
Ludwig. jedenasta eksploduje i kolejne.
kamienie przestaną wołać.


Ewenkowie na szóstej stacji vis crucis

na allegro wystawiona chusta Ewenki. tkana z
włosów.
zostawia znak tlącym ogniom świętego Elma.
będzie osłaniać dobitego niedźwiedzia.
trwa jasność.


Ewenkowie na siódmej stacji via crucis

stacja metra King Cross w Londynie.
ocaleni przechodzą przyśpieszony
kurs oddychania w ekstremalnych
 warunkach.
ocierają zakrwawione twarze. emitują potem

obligacje płatne podczas elektromagnetycznej

burzy Wi-Fi w którejś z kafejek.


nie doliczą rannych i zaginionych.




Jarosław Trześniewski-Kwiecień – poeta, eseista i publicysta, sędzia w stanie spoczynku. Publikował w: „Literaturze”, „Więzi”, „Powściągliwości i pracy”, „Piśmie literacko artystycznym”, „Integracjach”, „Nowym medyku”, „Znaj”, „Blizie”, „44”. Współautor kilkunastu antologii. Wydał tomiki poetyckie: „W stronę Beethovena” (1999), „Pomarańczowy zeszyt” (2003), „Casus miętus” (2009), „Sonaty i repertoria” (Zeszyty Poetyckie, Gniezno 2014). Mieszka w Mławie. W 2016 roku, nakładem Fundacji Duży Format ukazał się tomik 
wierszy „Nadejście” – drugi tom w serii „Obecni”.


 Nr 61/2017



Lech M. Jakób

Aforyzmy

Tyle dzieje się w człowieku. Ale to najczęściej tylko ferment kiszek.

***
Nie jestem złośliwy. Złośliwe są tylko okoliczności.

***
Siedział i myślał, że siedzi i myśli.

***
Ach, ta radość bycia razem! Zwłaszcza, gdy jest się osobno...

***
Nie lekceważcie demonów jedynie dlatego, że udają, iż ich nie ma!

***
Dziś praktycznie nikt nie wie, co to znaczy obudzić się z ręką w nocniku.

***
Jak wielka może być niewielkość, gdy potrafi się o nią zadbać!

***
Bogu, co boskie; cesarzowi, co cesarskie; głupkowi, co głupkowate.

***
Śmierć nie jest bytem samoistnym. Bez żywych istnień nic nie znaczy.

***
I największy wór marzeń jest niczym bez woli działania.

***
Lubimy myśleć o sobie dobrze. A to niedobrze.

***
Zamknij się. I nie otwieraj, dopóki ktoś nie zapuka.

***
Rodzaje uczuć przypominają odmienności chmur, zza których zawsze potrafi wyjść słońce.

***
Łatwiej przekląć los, niż go udźwignąć.


W numerze wykorzystano obrazy Jana W. Malika:
s. 1 - Przejście
s. 2 – Przechodzę (fragment)
s. 6 – Dwie turystki
s. 9 – Z góry wózek
s. 11 – Marzyciel (fragment)
s. 13 – Malarz i modelka
s. 18 – Wiola uliczna (fragment)
s. 20 – Gitara (fragment)




Wydawca – Klub Literacki „Dąbrówka” – Piątkowskie Centrum Kultury
Poznańskiej Spółdzielni Mieszkaniowej,
os. Bolesława Chrobrego 117, 60-681 Poznań
Redaguje Jerzy Grupiński
tel. 61 833 04 83
e-mail  jerzygrupinski@gmail.com
          jsszwarcowie@wp.pl
korekta - Jolanta Szwarc
przygotowanie do druku - Stanisław Szwarc
„Protokół” dostępny także na Facebooku oraz stronie
http://www.poecipolscy.pl/proza/protokol-kulturalny/
(także numery archiwalne)
Redakcja zastrzega sobie możliwość skracania nadesłanych materiałów oraz ew. zmian tytułów. Materiałów niezamówionych nie zwracamy.


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz