poniedziałek, 28 lipca 2025

Z notatnika recenzenta

 


Wartościowanie instytucji poety

 

jako, że jest on człowiekiem, a wiersze przez niego pisane jedynie produktem ubocznym, to proces bardzo złożony, nie rzadko kończący się niepowodzeniem.  Nie często obserwuję w taki sposób wyważone ego, filozoficzne sformułowania czynione z dystansu na chłodno, udane próby definicji procesów psychofizycznych przez które przechodzi twórca operujący językiem. Tak, poeta to jedno, poezja zaś drugie. Czy egzystują razem? Czy próba oglądu rzeczywistości wynika z emocji, nakazu chwili. Czy jest tu jakaś kontrola, czy są zahamowania, i czy proces tworzenia wynika z potrzeb emocjonalnych, czy jest przemyślanym nurtem w którym jawi się dzieło oczyszczone z tego, co już oswojone ale oparte na tym samym gruncie, tylko w innej pozie lub całkiem odmienne. Wspomniany balans nad krawędzią to nic innego jak wędrówka  w ciemności, labirynt bez wyjścia skąd zaledwie kilka kroków do samounicestwienia, w najlepszym wypadku outsideryzm, świadomy, akceptowany lub nie. Aż się prosi tutaj przywołanie terminu życiopisanie, który Stefan Chwin określił swego czasu jako utajony nurt odnosząc się do poetów, dla których poezja była wypadkową dwóch czynników, mięsa – czyli przeżycia, dotknięcia istotnego, upraszczaniem tego co mamy do powiedzenia, i języka, czyli tego, jak mówimy.  Dodam do tego samselowską wędrówkę w ciemnościach, w jakimś stopniu zainspirowaną Brodskim.

             Czy poezja jest abstrakcją, jako skutek balansowania na krawędzi, wyalienowania ze świata potocznie postrzeganego. Czy niedopasowanie i nieustanny dyskomfort to niezbędne czynniki egzystencji poety w konsekwencji których powstaje dzieło osobne, ponadczasowe, albo wyróżniające się współcześnie. Tak, historia tego dowiodła, ale inaczej, innym tempem chodzą zegary zjawisk artystycznych,  być zrozumiałym, termin to rozciągający się w czasie, podobnie jak ewolucja języka, kres tego procesu z pewnością będzie styczną z krzywą upadku cywilizacji a tym samym rozumu. Przykładem niezgody na świat i ze światem jest twórczość Andrzeja Babińskiego: samym wyzwaniem wiem nie zwyciężę, przeciąży mnie Ziemi jedno ramię. Czy jest jednak sztuka z którą nie rozdzielał by mnie czas, po utracie wszystkiego jednak można pisać własną ręką, absurdem jest iść dalej niż Ziemia sięga, wiem że można ale zabraknie sprawdzalności czytelniczej, zostanie po mnie twórcze serce Ziemi, lecz czyste.

              Absurdem jest iść dalej niż Ziemia sięga? Doświadczenia fizyczne, emocjonalne, kontakt bezpośredni z przedmiotem, kontakt duchowy z ideą, widzenie materii, interpretowanie czegoś co wymaga wysiłku rozumu, wszystkich zmysłów. To miał na uwadze Babiński. Jedynie czas ujął jako pojęcie abstrakcyjne w wartościowaniu sztuki i dzieła materialnego. Czas nie powinien rozdzielać autora z jego dziełem, albowiem zabraknie sprawdzalności czytelniczej? Innego zdania był Peiper: piszemy także dla przyszłych pokoleń, a więc uniwersalizm, albo eksperyment, co do którego nie ma pewności czy będzie użyteczny.  Jakby nie było, jest to inspiracja wkraczająca w czyjąś materię rozumowania, widzenia, prezentowania obrazu, tematu. Jeśli wiersz jest produktem ubocznym poety, to czym jest konieczność interpretacji, lub innego sformułowania obcego dzieła. Sama wyobraźnia, sam stan uniesienia podczas aktu twórczego, nie wystarczą. Poeta musi „zboczyć jako, że bierze pod lupę powierzony mu materiał, a to już jest w jakimś stopniu deprawowanie własnego ducha twórczego. Tak sądzę. Może jestem w błędzie. Dlatego ewentualny dyskurs uważam za przyczynek do dalszych rozważań. /…/

 

Z nawigacją języka


               Tytuł szkicu może zadziwić czytelnika i samą autorkę tomu wierszy, który nieoczekiwanie zaskoczył mnie wysokim poziomem artystycznym, przede wszystkim językowym. Bez nawigacji można zabłądzić ale błądzenie jest powinnością poety, jeśli pragnie coś swojego dorzucić do spuścizny literackiej wielu pokoleń. Język – pierwszorzędna wartość utworu poetyckiego, musi mieć charakter osobisty, w jakimś stopniu odkrywczy, jeśli poeta pragnie swojego twórczego rozwoju. Dialektyka języka, tak bym to określił, musi mieć charakter indywidualny, chyba że mówimy o zbiorowej świadomości, charakterystycznej dla nurtu bądź grupy poetyckiej.

              W przypadku Anny Landzwójczak, a ściślej, jej ostatniego tomu, można już mówić  o indywidualności, takiej, co to nie da się zaszufladkować, ująć pod jednym wspólnym mianownikiem, można tylko dokonać porównań z tym, co w okresie dwóch ostatnich dekad,  wydarzyło się na rynku poezji, z uwzględnieniem nowych zjawisk, deklaracji lub manifestów grupowych. Tych akurat było bardzo mało, jako że czas zbiorowych postaw twórczych minął bezpowrotnie.

             Niewiele wynika z takiego porównania, ponieważ Anna Landzwójczak omawianym tomem udowodniła, że jej poetycki język zaczyna być rozpoznawalny, i nie chodzi tu o dykcję, lecz o umiejętność budowania fraz  z delikatnie skrywanymi przerzutniami, więc figury stylistyczne mają charakter nowatorski, i nie chodzi tu o bardzo popularną ostatnio wśród młodego pokolenia, tzw. nowomowę.  Wprawdzie nie jest to łatwa lektura  i nie jest też trudna w zrozumieniu, bo poetka pozostawia czytelnikowi duży margines dla interpretacji, a że są to zagadnienia natury egzystencjalnej, więc z percepcją czytelnik sobie poradzi.

        Jak zawsze wyłowiłem z tomu kilka lirycznych perełek, są to głównie metafory sytuacyjne składające się z dość długich fraz: /…/ a gdyby słów nie gromadzić w skrzyni/ zabezpieczonej kłódką warg / wyrzucać rozważnie i uważnie /celnie uderzać w skorupy serc /aż popękają /a szczeliny treścią wypełni deszcz. /…/ wyciągam dorosłe hartowane dłonie /chwytam ogień za tren płomienia /przesadzam bliżej serca żeby ogrzał /tę małą dziewczynkę. Niepotrzebnie zginam palec wskazujący /by zapukać w niebieskie sklepienie /by zapytać /jaką tutaj gram rolę /w jakiej występuję dramie/…/

Takich wersów i fraz w tomie jest bardzo dużo, nie sposób wymienić wszystkie, dlatego zachęcam do lektury tej książki, jednej z ciekawszych jakie ukazały się w bieżącym roku, nie tylko w naszym środowisku.


Anna Landzwójczak, Bez nawigacji, Wydawnictwo Miejskie Posnania str. 77

 

Sztywny kołnierzyk przeszłości

 

      Próżno dziś znaleźć sztywne kołnierzyki w środowisku poetyckim. Jest to pewien symbol odnoszący się także do języka, a i zasady moralne kiedyś nie wymagały tylu komentarzy, co obecnie. Anna Landzwójczak, spokojna, niezwykle ułożona jak przystało na matematyczkę, dla której poezja jest jakby nowym działem, tej ścisłej dyscypliny naukowej – udowodniła nam, że wyobraźnia jest jedną z podstaw naszego bytu. Natomiast granica pomiędzy matematyką a poezją jest prawie niewidoczna. Wyobraźnia to, umiejętność dostrzegania związków: np. między stadem gołębi na rynku a szkieletem wiersza i jego formy. Wyobraźnia wspomaga też logiczne wyrażanie opinii, definiowanie zależności między podmiotami i przedmiotami. Dostrzeganie nowych zależności i tego, czego inni nie dostrzegają.  Poetka z Pniew wszystkie te walory posiadła w genach. Ostatnie wydane książki podniosły ją do rangi znaczących obecnie twórców poezji.

     W poezji precyzyjnej, wyrachowanej, nie pozbawionej moralitetów, znakomicie się prezentują odkrywcze metafory sytuacyjne, a nawet genialne obrazowanie, niczym korzystanie z barw adekwatnych do tematu, z którym obcuje czytelnik. Wyobraźnia poetki zmusza czytelnika do wytężenia własnej wyobraźni, razem pospołu biorą udział w odtwórczym akcie. Przykłady genialnych metafor: dama kier zahaczyła o oczko/ w pracowicie wydzier- ganym obrusie /wysnuła srebrną nić /z opuszczonej głowy…./…/ Za oknami świat  pogania  zmęczone  renifery /a tu czas  zamknięty  w  kokonie  domu/opleciony zapachem cynamonu /czas w kolorze miodu i goździkowej woni/ najpiękniejszy czas / oczekiwania.

Bez nawigacji w sztywnym kołnierzyku – dwie ostatnio wydane książki Anny Landzwójczak w dużym stopniu korespondują z sobą. Polecam lekturę „Sztywnego kołnierzyka”.

 

 Anna Landzwójczak, Sztywny kołnierzyk, Wydawnictwo TAWA Chełm, 2025

 

 

Odłamki sumienia i wiary

 

         Pierwiastek liryczny Małgorzaty Borzeszkowskiej potrafi znaleźć się  w każdej sytuacji, potrafi zachować swoją rozpoznawalną twarz, znajduje odpowiedni język do tematu, który musi określić, przedstawić lirycznie. Napisanie tomu poetyckiego na określony temat, to karkołomne wyzwanie, zwykle poeta zatraca przy tym swoją utrwaloną wcześniej osobowość, popada w potoczność i patos. Czytałem dużo tomów poświęconych wojnie na Ukrainie, „Odłamki” Borzeszkowskiej, zdecydowanie wysunęły się na czoło w tej szerokiej stawce.

         Poetka potrafi zobrazować tragedię wojny nie zatracając przy tym własnego języka, wszystko tutaj zaskakuje innością, nowością przekazu. Wcześniejsze jej tomy, wprowadziły mnie na zupełnie nowy tor czytelniczej percepcji, zastanawiam się skąd taki impuls w niemrawym nurcie współczesnej poezji, niby zwiastującej jakoweś zmiany związane z dialektyką języka.

A już powoli traciłem wiarę w atrakcyjność współczesnej liryki.

 

 

Summa epoki Grupińskiego

 

To tylko fragment jak sądzę, a Poeta z Doliny Malinowej zasługuje na Diariusz osobny, podzielony na cztery sfery literackie – poezja, proza, publicystyka i działalność klubowa z uwzględnieniem wszystkich miejsc kulturotwórczych w Poznaniu, począwszy od młodzieżowych, skończywszy na senioralnych. Epoka Grupińskiego trwa na dobre, czas jest bezradny wobec Jerzego nad którym czuwają duchy kolegów i koleżanek, którym udzielił wiele miejsca na  mapie kulturalnej Poznania. Wrócę jeszcze do tematu bogatej przeszłości artystycznej Jerzego, bo  na  to zasługuje. Ileż  jubileuszy ma  po  drodze, ileż wydarzeń, które kształtowały nasze środowisko literackie przez kilka pokoleń. Chwała koledze i wielkie dzięki, za wszystko i jeszcze za jeszcze!

PS. Historia rodziny Grupińskich jest społecznym dokumentem historii Wielkopolski. W rodzinnym pryzmacie ogniskują się dzieje naszej małej ojczyzny, niemalże wszystkie stany, od szlachectwa poprzez mieszczaństwo aż do chłopstwa. Z dramatycznym finałem przesiedleńczym w 1939 r. po wkroczeniu wojsk niemieckich. 

     „Chleb od Zająca” w moim przekonaniu jest chlebem naszym wspólnym, pokoleniami dzielonym sprawiedliwie. Czasem niesprawiedliwie, ale zawsze był to polski chleb.

Książkę Jerzego Grupińskiego przeczytałem jednym tchem, i często do niej wracam i zawsze znajduję w niej cząstkę siebie, moich przodków, i pobratymców. Podziwiam pamięć Jerzego, oddać ze szczegółami taką sagę rodzinną, na przestrzeni prawie trzech wieków, to karkołomne wyzwanie. Polecam wszystkim tę magiczną książkę z przekonaniem jej olbrzymiej wartości, zarówno historycznej jak i literackiej.

 

Wiersze zebrane Pawła Kuszczyńskiego

 

     (...) Słowo czynem się stanie, wciąż się łudzę, że wszystko, co nazwę będzie, choć trochę moje (...) wyznaje poeta w tomiku: Spotkanie pragnień, nagrodzonym podczas Listopada Poetyckiego, w 2009 roku. Cytowane frazy brzmią jak deklaracja kontynuowania klasycznej poetyki przy jednoczesnym respektowaniu dokonań wszystkich powojennych pokoleń poetów.

      Kuszczyński debiutował w okresie rozkwitu Orientacji, początek lat sześćdziesiątych - okres zdominowany jeszcze przez Współczesność, dlatego - podobnie jak wielu innych poetów nie zaistniał w żadnym z nurtów, szczególnie w latach siedemdziesiątych, kiedy nowe głosy deklaracji wprost zdominowały poezję na całą dekadę, aż do nowej prywatności, i później w dziewiątej dekadzie, w której to nastąpiło kolejne przewartościowanie liryki na rzecz zerwania z wszelkimi jej kanonami.  Dopiero na początku lat dziewięćdziesiątych po debiucie Andrzeja Sosnowskiego mogli powrócić do gry tacy poeci jak Paweł Kuszczyński? Chociaż jeśli wziąć pod uwagę publikacje w pierwszych poznańskich almanachach, Morwa redagowany przez Bogusława Koguta, oraz Akcenty, przez Wojciecha Burtowego do którego wstęp napisał Edwarda Balcerzan- jawi się Kuszczyński  jako poeta dojrzały, uksztaltowany, i jak się później okazało- odporny na manifesty nurtów poetyckich, egzystując po za nimi. Podobnie jak większość młodych poznańskich poetów w tamtych latach, z Babińskim, Różańskim i Obarskim na czele. Kuszczyński w ten sposób, przetrwał wszystkie awangardy i na początku lat dziewięćdziesiątych zaistniał jakby ponownie ze swoją poezją w pełni sklasycyzowaną. W poezji  zawsze  dokonuje  się  artystyczny i świadomościowy przełom, jednak obrona osobistego punktu widzenia, prowadzi do jego utrzymania, umocnienia swojej pozycji. Nie pozwoli się zredukować do sytuacji lub koncepcji? Wtedy poezja zyskuje prawdziwego poetę. Zagadnienie to zdefiniował swego czasu Andrzej K. Waśkiewicz. Sądzę, że z Kuszczyńskim było podobnie, Jego plan indywidualny, zawsze przecinał się z planem uniwersalizmów o charakterze ponadczasowym i historycznym. 

       Poeta ma siłę się uśmiechać, poeta  który pyta dlaczego szczęście ucieka, który patrzy pragnąc koloru, który odkrywa, że świat nie jest tak piękny jak się spodziewałem, którego zawstydza zegar, który pyta gdzie jest moja uschnięta jabłoń, który odkrywa, że duch znajduje się w spełnieniu? Poeta Kuszczyński, poeta zmagający się ze spuścizną dwóch kultur, w których do końca jeszcze się nie odnalazł, za sprawą poezji, w której ręka ojca, jest jego ręką,  Tutaj metafizyczny exodus Kuszczyńskiego pokrywa się z moim? U niego jabłoń, u mnie mirabela posadzona przez ojca. Też widuję codziennie jej kikut, I ta sama szkoła, kolidująca z humanizmem chociaż służąca społeczeństwu. Ekonomia poezji oddana, i na odwrót poezja poświęcona ekonomii? Teraz, kiedy już nie chodzimy korytarzami szkół, fabryk, urasta w nas do drzewa - liryka dnia powszedniego, nieufni barwom, nieufni materii. W takim stanie dokona się młodzieńcze zamierzenie - całkowitego oddania się poezji. Albowiem światło za chwilę zgaśnie. Niech ta chwila trwa jak najdłużej? 

 Jerzy Beniamin Zimny

                         

czwartek, 13 lutego 2025

Nowe początki

 Dialog poznańsko-warszawski 

/.../ W roku 2013 odnotowano kilkanaście znakomitych debiutów poetyckich. Sięgając pamięcią aż do połowy lat siedemdziesiątych, nie było tak bogatego roku w znakomite debiuty, pomijając  z takich czy innych względów, nieliczne wybitne debiuty jakie ukazały się w okresie Nowej Fali, i nieco później - Nowej Prywatności, określanej też jako Nowe Roczniki, jak i aktywność poetów BruLionu, trochę nadszarpnięta pojawieniem się Romana Honeta /z debiutem pt. Alicja, w 1996 r./, i głośnym debiutem Życie na Korei Andrzeja Sosnowskiego w 1992 r.

Do pełni oceny trzeba wrócić do okresu Orientacji-Hybrydy, po Współczesności nurt ten mocno zaistniał w percepcji czytelniczej na długie lata. Dość powiedzieć, że nawet dzisiaj młode pokolenia poetów chętnie wracają do twórczości liderów tamtej formacji. Z pełną świadomością ponadczasowości poezji większości przedstawicieli skupionych wokół kultowych już Hybryd.

       Sześć dekad temu nikt nie zadawał pytania w którym kierunku zmierza Orientacja.  Zresztą nie było komu, bo bywalcy klubu Hybrydy w Warszawie, nie mieli świadomości jaki będzie ich owoc artystyczny w odległej przyszłości, i czy w ogóle będzie przedmiotem oceny. Termin ten narzucono im z zewnątrz przez krytykę, a raczej przez zwolenników narzucania poezji sztucznych ram, wprawdzie nielicznych, ale bardzo skutecznych w swoim działaniu. Wydaje się to bardzo dziwne, ponieważ poeci tamtego okresu nie stworzyli deklaracji, nie głosili rewolucyjnych haseł, nie próbowali nawet utworzyć grupy poetyckiej, spotykali się w Hybrydach spontanicznie, a korzenie ich twórczych predyspozycji były bardzo zróżnicowane, środowiskowość poetycka i nie tylko, tak pożądana przez władze polityczne, w tym przypadku nie znalazła posłuchu, poeci uderzali w dźwięczny dzwon własnych talentów, nie odcinając się od tego, co dokonali ich historyczni poprzednicy.

Zajrzałem do archiwów aby utwierdzić się w przekonaniu, że tak w istocie było, teraz po latach mogę uściślić swoje stanowisko, albowiem mam komfort weryfikacji tego, co pisano na ten temat w przeszłości i spróbuję dokonać oceny po latach.

         A więc wracając do tamtych lat, jawi nam się obraz bardziej i mniej spontanicznych buntów, formalnych i tych mniej oczywistych, pojedynczych, lub grupowych wyborów i deklaracji,  mających wtedy niemały wpływ na stan i obraz polskiej poezji, jawnych lub ukrywanych zmian, a także powracających jak moda, akcentów minionych okresów /nurtów/ literatury. Kieruję swoją uwagę zwłaszcza na młodych poetów, w szczególności na konsekwencje ich pierwszych /debiutanckich/ wyborów (artystycznych, oraz koniecznie, politycznych). Do tych zagadnień zawsze się wraca w momentach, kiedy pojawia się debiut deklaratywnie polityczny, uwikłany w liryczne zaangażowanie, nawiązujący do zagadnień społecznych wymagających odreagowania piórem, w intencji społecznej albo spolegliwej wobec systemu władzy. 

Krzysztof Gąsiorowski po wielu latach wyraził swoje ubolewanie, że dość liczna grupa debiutantów z lat sześćdziesiątych nie została przez krytykę należycie opisana, może nawet wcale tego nie uczyniono, wiersze poetów nie były przez następne lata i długo potem, poddawane interpretacjom i reinterpretacjom.  Hybrydy zdaniem wielu historyków zostały skutecznie zmarginalizowane, a dowodem na to jest brak analiz badawczych, zbiorczych opracowań z uwzględnieniem konkretnych wniosków i konkluzji, dlatego potomnym pozostaje jedynie twórczość Edwarda Stachury, w mniejszym stopniu Ryszarda Milczewskiego-Bruno, Janusza Żernickiego i Krzysztofa Gąsiorowskiego. O istocie poezji Gąsiorowski wypowiadał się wielokrotnie, według jego formuły: twórczość określonego poety im bardziej oddala się od wyobraźni, tym bardziej przestaje być poezją. Termin „poezja”  należy pojmować w sensie wartości a nie klasyfikacji. Niewielu jest poetów, którzy potrafią tę teorię konfrontować z praktyką, którzy wykluczają racjonalność z aktu pisania wiersza. Dochodzimy więc do pierwiastka lirycznego, który jest źródłem aktu twórczego, romantycy to opanowali w najwyższym stopniu, a poeci Orientacji unowocześnili językowo tę zależność. Akt twórczy? Kto dziś z piszących może poszczycić się takim stanem. W pogoni za atrakcyjnością języka, zatracają się najcenniejsze składniki liryki, mające znaczenie wartościujące o którym wypowiadał się Krzysztof Gąsiorowski. /.../

/fragment szkicu opublikowanego w 40 numerze eleWatora/.




                                       




fotorelacja Bożena Zimny






wtorek, 5 listopada 2024

40. Laureat Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny /debiut roku 2023 /

 

 PROTOKÓŁ

z posiedzenia Kapituły 40 Konkursu im. Kazimiery Iłłakowiczówny na debiut  roku 2023 odbytego w dniu 15.10.2024 w Poznaniu

Kapituła  w składzie:

  1. Jerzy Beniamin Zimny , przewodniczący – poeta, krytyk, redaktor naczelny ReWirów
  2. Paweł Kuszczyński, członek – poeta, prozaik, prezes Oddziału ZLP w Poznaniu
  3. dr Karol Samsel, sekretarz – poeta, krytyk i historyk literatury polskiej.

po rozpatrzeniu zgłoszonych do konkursu 16 książek poetyckich postanowiła przyznać nagrodę główną Mateuszowi Szymczykowi za tom poezji pt. „Potrzebne źródła” , Wydawca Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi i Dom Literatury w Łodzi.

Ponadto, kapitula postanowiła wyróżnić: Szymona Kowalskiego za tom pt. „Konopeum”  wydawca: Convivo Ada Matysiak w Warszawie 2023, oraz Gustawa Owczarskiego za tom pt. „Trap Krypt”, wydawca Fundacja KONTENT w Krakowie 2023. Gosię Zagajewską za tom „Wyrobiska”, wydawca:  Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi, Dom Literatury w Łodzi, 2023

 

podpisy:  

Jerzy Beniamin Zimny

Paweł Kuszczyński

Karol Samsel

Poznań, 15.10. 2024 r. 



Karol Samsel

 

Mateusz Szymczyk – banalność literatury.

Laudacja w ramach Nagrody im. Kazimiery Iłłakowiczówny za debiut

 

            Zacznijmy w tym roku nieco inaczej niż zwykle, może z pewnym przekonaniem, że warto na tę odmienność pozwolić: przyjrzyjmy się ostatnim laureatom Nagrody Poetyckiej imienia Kazimiery Iłłakowiczówny od strony… metrykalnej. Najmłodsze Laureatki Nagrody to Monika Lubińska (za rok 2019, miała wówczas 22 lata) oraz Marlena Niemiec (za rok 2022), obie urodzone w 1997 roku – najstarszy Laureat to autor Miniaturzystów esperanto, Marcin Czerwiński (za rok 2020), urodzony w 1971 roku, debiutował więc tuż przed pięćdziesiątką… Na tym tle oraz w tej perspektywie tegoroczny zdobywca Nagrody, Mateusz Szymczyk jawi mi się jako debiutant dobry i dojrzały, ale, oczywiście, niekreujący takiego precedensu, jak Czerwiński w roku 2020, mówimy o roczniku 1989 i debiucie pt. Potrzebne źródła, przemyślanym, napisanym albo po prostu skonceptualizowanym podczas pandemii COVID, do czego autor przyznaje się w ankiecie, do której z moich rąk przyjął zaproszenie (będą mogli zapoznać się Państwo z tą ankietą w nadchodzącym numerze „eleWatora” poświęconym współczesnym realiom debiutowania literackiego)… Warto przywołać z tej ankiety jeszcze kilka deklaracji, w końcu nie codziennie mamy okazję zapoznać się z sylwetką Laureata Iłłakowiczówny za pośrednictwem jego własnych o sobie wypowiedzi. Może taka deklaracja na początek – sformułowana w odpowiedzi na pytanie, czy na debiut powinno wpływać dążenie awangardowe:

 

Moje patrzenie na poezję jest jeszcze mocno antyawangardowe i wciąż mam się za twórcę nieco naiwnego, czy wręcz ludowego, dlatego muszę odpowiedzieć przecząco. Oczywiście nowy debiut zawsze powinien być w jakiś sposób przełomowy i świeży, ale przecież bywa, że za świeże uznajemy coś, co jest staromodne (i odwrotnie).

 

            To nieoczekiwane przyznanie do naiwno-ludowych korzeni twórczości intryguje – zwłaszcza, że w odpowiedzi na pytanie o co innego nie musiało padać: tym więcej znaczy, tym bardziej jest znaczące. Inna fraza, warta w tym wypadku oddzielnej porcji uwagi – to sygnał o zaangażowaniu, tak może go właśnie nazwijmy, sygnał Szymczyka o zaangażowaniu: „Zaangażowanie jest istotą pracy poety jako komentatora życia i ważnych w rzeczywistości zjawisk oraz kryzysów. To poeta musi pamiętać, żeby opiewać nasz okaleczony świat”. Bardzo ciekawe, i jeszcze z tą dudniącą w uszach słynną frazą: z Adama Zagajewskiego… A wiersze Szymczyka z Potrzebnych źródeł kojarzyły mi się z odwrotnością, a przynajmniej z odwrotem, od tradycyjnych form zaangażowania. Wydawały mi się udowadniać, że wbrew pozorom takie odwrócenie porządków wiersza jest czymś moralnym, a być może czymś remedialnym… Remedialnym, tak to jest to słowo…

            Chodzi mi o to, że ta poezja przychodzi z jakiegoś wielkiego znużenia – powiedziałbym jeszcze więcej, że to wręcz znużenie logocentryzmem, obsesją logocentryczną, która właściwie oddziałała na wszystko, od kształtu obieranej poetyki po aspekty stylu, a także wymiary pragmatyki wiersza. „Logodyktat” – otóż, o znużeniu tym centryzmem, którym poezja jest przesycona, zdaje mi się opowiadać Szymczyk. Jest to dla mnie odświeżające, właśnie jako antynomia zaangażowania, choćby wtedy, gdy Szymczyk pisze, że „Nie chce być tak poniewieranym / przez wiatry cudzych życiorysów”: i to jest moim zdaniem mistrzowskie wykorzystanie frazy Zagajewskiego – „spróbować opiewać okaleczony świat” trzeba by właśnie w ten sposób, odwracając się od kaleczących, to oczywiste, ale także od kaleczonych – od zaangażowanych i angażujących, opiewać więc siebie, a w sobie innych, tak ażeby „wiatry cudzych życiorysów” nie zniosły nas na mieliznę naszego, głębokiego pierwotnie, zadania. Tak odbieram Szymczyka – niewiele mogę na to poradzić… To – nie zawaham się tak ująć sprawy – po prostu ciekawa propozycja nowej etyki poetyckiej, wiele jest w niej autentyzmu niewymuszenia, poruszającej bezpretensjonalności, na tej bezpretensjonalności zaś, wtórnie, nadbudowuje się jakiś poważny patos całej propozycji. Ciekawe bardzo, jak przy podobnym podejściu poeta uznaje siebie za naiwno-ludowego i stwierdza własny antyawangardyzm – wydaje mi się, że rozumiem to do pewnego poziomu… Otóż, kiedy czytam fragmenty takie, jak to poniżej, mam wrażenie, że ów awangardyzm jest założony u Szymczyka z góry, jako programowy – jako zdrowa, bo pełna ostrożności postawa wobec centrolubnej i centroskłonnej literatury: to właściwie spotyka się z naszym największym dla Szymczyka uznaniem – to, że jest znakomitym poetą poetycko wykoncypowanej, poetycko opracowanej rezerwy – wobec wszelkich centryzmów, zwłaszcza logocentryzmu, więcej: że dla utrzymywania tej rezerwy wobec logocentryzmu daje w swoim debiucie pt. Potrzebne źródła masę świetnych narzędzi, instrumentów – można by powiedzieć, że tych narzędzi, tych instrumentów – „udziela”, „udziela” hojnie (tak neutralnemu oraz bezinteresownemu czytelnikowi, jak i ewentualnym kontynuatorom, którzy chcieliby się może jego dykcją inspirować):

 

Mój umysł to stepujące jabłko,

ktoś tak określił jego pracę. To nie jedna z moich metafor,

ale, od razu wiedziałem, dziwnie trafiona.

 

[…] Podziwiam osoby, którym na długo ulatują słowa. […]

Wieczorami orientuję się, że ten cały rytm, cała ta melodia,

równie dobrze mogą przynależeć do produktów w dziale owocowym.

 

            „Stepujące jabłko umysł”. Warsztatowo to rewelacyjne, ale proszę mi wybaczyć, nie potrafię odebrać tej metafory („to nie jedna z moich metafor”, zarzeka się Szymczyk) – inaczej niż tylko ironicznie. To, oczywiście, bardzo wysoki i bardzo elegancki poziom ironizmu… To również Iłłakowiczówna nagradza… Ironizm ten jest jednakże konsekwentnie rozprowadzony po całym tomiku Potrzebne źródła i zostaje wyposażony w wyraźne, sugestywne, mocne po prostu, autotematyczne przesłanie: otóż, słowa niewiele znaczą, lecz z wszystkiego tego Szymczyk nie wyciąga jedynie dramatycznych wniosków: przede wszystkim zależy mu na tych konstruktywnych – bez folgowania pokusom łatwego popadania w desperację: podobna desperacja jest bowiem w większym stopniu oznaką choroby na centryzm (na logocentryzm) niżeli rzeczywistym sygnałem sprawnej przekonującej poznawczo wiedzy o świecie. „Zamiast perspektyw ktoś dał balkony”, „Jestem przylepionym do swojej mowy gekonem”, „Kołysanie morza pochodzi z wnętrza naszej łodzi”, „Słowa jak głowy krokodyli […] Nie jak góry lodowe. / Jak zjedzone butelki plastikowe”, „Gdyby nie północ […] Blok rzucałby cień. / A tak to tylko haiku”, cytaty, które podałem przed momentem, pochodzą z różnych wierszy z Potrzebnych źródeł i wskazują, chcąc tego czy nie chcąc – na intrygujący rodowód poetycki Szymczyka. To niewątpliwie szkoła postróżewiczowska, ale taka, która ma pomysł, co z różewiczowskim dziedzictwem antylogocentrycznym zrobić: to po pierwsze. Po drugie, to strategie właściwe klasycznej poezji metafizycznej, zwłaszcza z anglosaskim wit na czele, poezji, w której operuje się – między innymi – paradoksem jako sposobem nie tylko chyba na przekształcenie relacji między słowem a przedmiotem, ale na zrewolucjonizowanie jej w nie mniejszym stopniu. Szymczyk dość dobrze włada poetycką retoryką paradoksu, sprawnie również ją modernizuje do warunków ponowoczesnych, poza frazą „Kołysanie morza pochodzi z wnętrza naszej łodzi” warte odnotowanie jest tu także zgrabne: „Gra toczy się o podwórko takie jak twoje, / ale czy ty w ogóle kiedykolwiek tam stoisz?”.

            Metafizyczna wydaje mi się również konceptualna formuła książki, otóż, tytułowe Potrzebne źródła to stale pojawiająca się i znikająca fraza sygnalizująca u Szymczyka... miejsce markujące miejsce na przypis, pole rzekomo wymagające objaśnienia, być może – erudycyjnego, skoro za każdym razem, wprowadza się tu asterysk i sygnalizuje odesłanie: odesłanie musi kierować do czegoś wymiernego, treściwego, nieznanego więc, co najmniej nieznanego w odbiorze powszechnym, powierzchownym... Wydaje mi się, że z dużym powodzeniem można by tomik odczytać jako formę medytacji, a raczej –  metamedytacji – nad tym, co z jednej strony jest potrzebne (co jest potrzebne?), a z drugiej: co może być źródłem (co nadaje się na źródło?). Oto jeden z fragmentów tomu wykorzystujących ową retorykę. Dodajmy od razu – wybrany nieprzypadkowo – udany, sprawny oraz wymowny. Znów – autotematyczny:

 

Po drugiej stronie zaspany pan się wybiera,

by cię, sieroto, ocalić od chwili ciszy,

w której jak dzwony biją ciążące ci myśli* (potrzebne źródła).

I mógłbyś przysiąc, że ich nie sposób się wyprzeć.

 

Ale niech one sobie tam posiedzą całe życie.

Niech dojrzeją. Nie potrzeba niczego pisać.

 

            Co za antyergantropia. Co za nil scribendum... Nie trzeba nic pisać – tak jak nil desperandum, co tłumaczy się jako „nie trzeba rozpaczać” czy „nie rozpaczającie” – tak właśnie należałoby to rozumieć... „Nie piszcie”? Nil scribendum? A to już jest regularny program pisarski, co więcej – niezwykle samodzielny – przyznam bowiem, że poza Szymczykiem nie spotkałem jeszcze we współczesnej poezji polskiej tak otwarcie antylogocentrycznego manifestu. Traktuję to jako program moralny – postrzegam bowiem antylogocentryzm jako znakomite narzędzie do walki z logocentrycznym fałszem – kiedyś mieliśmy antyestetyzm, antyliterackość – choćby jawnie programowaną  u Ginsberga, dziś rozumiemy, że antyteza nie jest rozwiązaniem, Szymczyk jednak mówi nam jeszcze coś więcej: rozwiązaniem nie jest również synteza. Rozwiązaniem jest niewymusznie, wręcz niezwiązanie w żaden znaczący sposób formułowanej przez siebie wypowiedzi poetyckiej. Nade wszystko zaś – powtórzę się – antyergantropia. „Niech [to] posiedzi całe życie” tam, gdzie [to] zastaliśmy, „nie potrzeba niczego pisać”. Ergantropia, o której tu mowa, jest współczesnym systemem filozoficznym stanowiącym podstawę filozofii kultury, mającym swoje renesansowe jeszcze źródła – zakłada realną obecność człowieka w jego dziełach, właśnie w tym sensie Szymczyk okazuje się – bardzo interesująco antyrenesansowy i antykulturowy. Jeszcze bardziej interesujące jest to, że wszystko to przeprowadza poeta z bynajmniej nie z góry upatrzonych pozycji, takich, jak filozofia natury, ekohumanizm albo posthumanizm, nie, nie jest to jeszcze jeden debiut w stylu naturalistycznym, mogący tutaj nasuwać skojarzenia z Moniką Lubińską (Nareszcie możemy się zjadać) – albo z Marleną Niemiec (cierpkie). Szymczyk nie staje po żadnej ze stron odwiecznej antynomii: nie jest poetą kultury ani poetą natury, nie jest ekologiem ani posthumanistą, ani postkulturalistą – konweksentnie pisze o niewymuszeniu, trywialności, małości, drobności naszych (około-) literackich zatrudnień. Jeśli nie balibyśmy się rezonowania idei, które zawsze w podobnych okolicznościach się narzucają, moglibyśmy powiedzieć – za Hannah Arendt – i to wielki komplement pod adresatem tegorocznego Laureata Iłłakowiczówny, mam nadzieję, że nie przesadzony – Mateusz Szymczyk, banalność literatury...

 

Warszawa, 3-4 listopada 2024 roku

 

 

 

 

 

 

czwartek, 12 września 2024

Odwiedziny u Neptuna

Admirał w wagonie

Co może mieć barwny motyl wspólnego z podróżą koleją?

Nie wiadomo, kiedy i w jaki sposób, znalazł się w ostatnim  wagonie składu pociągu z Gdyni do Zielonej Góry. Jeśli to był przypadek, nasuwa się pytanie, dlaczego dopiero teraz, przecież moje podróże koleją mają już swoją historię, tyle lat niespodzianek o szerokim spektrum, ale nigdy podczas podróży nie towarzyszył mi motyl. Muchy, pająki, osy – owszem, wiele innych nieprawdopodobnych przypadków, ale nigdy motyl. Mogę przypuszczać, że czyjaś dusza towarzysząca mi prawie codziennie  w ogrodzie, w domu na tarasie, podczas spacerów letnich – teraz niespodziewanie zjawiła się w wagonie i musiałem do spółki z sympatycznym panem, najpierw ją /motyla/ złapać a potem wypuścić na wolność.   Wsiadła w Gdyni a znalazła się okolicach Bydgoszczy, czyli zmieniła miejsce swojego pobytu. Wiem, że nie ma to jednak znaczenia, albowiem modlitwa dociera wszędzie i skutkuje niezależnie od miejsca złożenia rąk w znak krzyża…

Poezja ma wiele imion, jest dobrze i źle prezentowana, scenariusze spotkań są przeważnie przepełnione ciężarem prezentacji i moderacji. Często scenariuszy nie ma, albo toczy się improwizacja, nie zawsze „wielka”.  W miniony piątek, zwyczajny nie Wielki Piątek, wieczorem spędzony w Bibliotece Oliwskiej w otoczeniu  miłośników poezji, i lokalnych poetów, wśród których znaleźli się znani i utalentowani ludzie lirycznego pióra – na długo pozostanie w mojej pamięci. Muszę w szczególny sposób podziękować interpretatorom mojej poezji, którzy musieli zrozumieć moje liryczne intencje, wczuć się w rozumowanie mojego podmiotu lirycznego. Odbyłem wiele takich spotkań, lecz po raz pierwszy moja poezja była ponad mną, i to dość wyraźnie, słuchałem zdumiony fraz, które mnie przytłoczyły do cna. Wybór tekstów z kilku zbiorów był dla mnie zaskoczeniem, podobnie jak w przypadku wyboru dokonanego do prezentacji  w Scenie na Piętrze w 2022 r.  Należę do poetów, którzy nie ufają swoim tekstom. Biorą długi z nimi rozbrat a po latach, wielu latach, przypadkiem przeglądając archiwalne nośniki i znajduję na nich doskonałe wiersze, nigdy nieopublikowane. Poezja zawsze żyje swoim życiem, w przeciwieństwie do poety, często musi on znosić czyjeś obciążenia, nie dostrzegając własnego życia, dopiero choroby przypominają mu, że ma jednak własne ciało wymagające zachodu, a niekiedy poświęcenia wszystkiego w imię własnego dobra.

Motyl pozostał w Bydgoszczy, będzie musiał znaleźć dla siebie nowe, bezpieczne lokum, ja będę rozważał jego los, ilekroć w moim otoczeniu pojawi się podobny, może nawet ten sam. Bez zastanowienia okrzyknę go duszą naszej zmarłej Matki, i wiem, że nigdy ona nie pojawi się we śnie, albowiem tylko na jawie można ją zobaczyć w postaci pieknego Motyla.  Podczas snu pojawiają się jedynie wytwory naszej wyobraźni.

Admirał zdominował mój i żony wyjazd do Gdańska.

Natomiast pobyt przebiegał wyłącznie pod znakiem poezji, do tego stopnia, że podczas spotkania z czytelnikami ani przez moment nie wtrąciłem swojego zdania, nikogo i niczego nie poprawiłem. Znakomity scenariusz i prowadzenie moderatorki projektu, reakcje puliczności – wszystkie te elementy złożyły się na końcowy sukces. Nigdy nie zdarzyło mi się, aby zostać tak zdominowanym przez własną poezję. Wiersze które trafiły wcześniej do Gdańska na tzw. Poetyckie pranie, zupełnie nowe, pisane na gorąco, utwierdziły mnie w przekonaniu, że muszę pisać częściej, nie zaniedbywać liryki, i dołożyć wszelkich starań, aby w najbliższym czasie wydać dziesiąty tom, równolegle z powieścią Gry wstępne.

Dziękuję bardzo Wojewódzkiej i Miejskiej Bibliotece Publicznej w Gdańsku za zaproszenie i ciepłe przyjęcie. Dziękuję Gabrieli Szubstarskiej za prowadzenie spotkania, Damianowi Rychłowskiemu oraz Markowi Zelewskiemu za wspaniałą interpretację moich wierszy. Dziękuję Pani Iwonie Jarentowskiej oraz całej Załodze Biblioteki Oliwskiej za gościnę i wspaniałą atmosferę.

Jerzy Beniamin Zimny,  link do filmu:  fhttps://www.facebook.com/tixer.tix.1/videos/1215231259673246

  


foto JBZ

                                                                    foto Ania Okulewicz

                                                                  


niedziela, 1 września 2024



Rodzinne fotografie

 

Już nie kluczę po Poznaniu w poszukiwaniu miejsc, gdzie można usiąść i porozmawiać o sztuce, o tym co najważniejsze, o tym, co powinno się robić, dokąd się udać z ciekawym pomysłem. 

Od kilka lat w środowisku artystycznym /głównie wśród poetów/ panuje wszechobecne celebrowanie, prezentacje wizerunków, merytoryka zeszła z planu, bo w większości przypadków mamy do czynienia  z amatorszczyzną. Każdy kto zechce bierze mikrofon do ręki i pcha się na ekran:  smartfonu, laptopa, pragnie krążyć jak bumerang w mediach społecznościowych. Dlatego panuje w nich totalny chaos, nie wiadomo co jest przedmiotem prezentacji, autor czy jego dzieło. A może nic, tylko samo przybycie się liczy, aby nie było pustych krzeseł, aby było co sfotografować i rozdmuchać w sieci?

Prezentowanie życiorysów artystycznych jest powielane przy każdej okazji, nawet przy publikacjach zawartych w pismach, autorzy zabiegają o swój biogram, wyliczanie nagród i osiągnięć jest na porządku dziennym. Nie szkodzi, że to już miało miejsce kilkanaście razy, przy okazji każdego almanachu, każdego tomu wierszy. A nagrody, z dyplomami włącznie, nie pominą dyplomów gminnych i osiedlowych, jakby zaszczyty miały świadczyć o pozycji autora. 

Te wszystkie osobliwości najbardziej ogniskują się podczas niektórych festiwali literackich, tzw. drugiego obiegu. Tutaj nie trzeba sugerować się datą wydarzenia, te same osoby powtarzają się co roku. Towarzystwa wzajemnej adoracji wędrują po kraju, uczestniczą w majówkach i nocach poetów. Nierzadko jest to jednodniowy spęd z noclegiem. Liczy się sam fakt uczestnictwa i setki fotografii, zaśmiecających Internet. Poezja schodzi na dalszy plan. Chociaż można mieć wątpliwości czy to poeci się spotykają? Może faktycznie takie spotkania mają charakter zlotu rodzinnego, czyż nie jest rodziną grupa wzajemnie się popierająca.

Demokracja dotarła do sztuki słowa. Kto komu może cokolwiek zabronić? 

poniedziałek, 25 grudnia 2023

Z punktu widzenia



Słupek rtęci

        Żona wysłała mnie po filet z kurczaka, dowiedziałem się o tym, jak przyniosłem kilogram karkówki i zamiast chleba, dwie paczki makaronu. Niby nic, a jednak coś ze mną nie tak, nie piję, nie oglądam kreskówek, nie nęci mnie materia spoza wymiaru moralności, zwyczajny facet, który często rozmyśla nad wszystkim co minęło. Coraz częściej łapie się na tym -  co zrobiłem a czego nie, mam wątpliwości dokonania lub nie, najgorzej z lekami, dla pewności rezygnuję z określonej dawki, bo nie pamiętam czy już wziąłem.

      Zima trzyma mnie w mieszkaniu, nie znoszę gipsu, białych kitli i piwonii w wazonie,  wprost odrzucam czekanie na cokolwiek, śnieg jest biały więc i jemu się dostaje, mróz sobie chodzi, nie wtrącam się do lodów, pod kołdrą jest ciepło i zawsze ktoś się gramoli w moim kierunku, czy taki świat nie jest cudowny?

     „Pierdolisz” usłyszałem w słuchawce, może i tak, z resztą czy ma to jakieś znaczenie, skoro wszystko gdzieś noszę od kilku lat, a ludzie zawsze mają coś do mnie, chociaż o nic nie proszę i nie pragnę kontaktu z nimi. Przyjaciele - byli, koledzy, raczej kolega, który mimo wszystko żyje. Co możemy jeszcze zdziałać? Kiedy jestem gotów on wychodzi z jednej ze swoich chorób. Dlatego robimy lekkostrawne potrawy przy akompaniamencie kociej muzyki.

     Proza życia, raczej życie w prozie. A poezja?  Zjadła już wszystko co miała do zjedzenia. Pozostał jej tylko własny ogon dla młodego pokolenia. Krztuszą się, parskają, zaklinają rzeczywistość uwikłani  w neoliberalizm. Prywatność to żadna, poza nielicznymi wyjątkami, kończą się na debiucie. Własna ścieżka nigdy nie prowadzi do stada, stada w którym formatowanie języka jest dyrektywą.

 

Alternatywy 

      Zawsze jest jakiś wybór, ale z wiekiem taka oferta się kurczy, ubożeje w przedmioty lub podmioty zainteresowania. Ale są wyjątki wśród ludzi doświadczonych nie tylko wiekiem. Mój kolega wyboru dokonał pół wieku temu, ma w swojej codzienności trzy utarte ścieżki, nie zbacza z nich, nie wymyśla nowych, nie wkłada na grzbiet ciężaru wątpliwego gatunku. Chyba, że jest to ciężar słodki.

O kim mowa? Jeszcze nie zdradzę bo osobnik ma się dobrze, nad wyraz i swój wiek, dobrze. Nie narzeka na krzyż i lędźwie, nie spieszy się i nie przyspiesza. Wychodzi z założenia, że noc jest długa i stan wniebowzięcia powinien być jak najdłuższy. Wtedy nie przyspiesza serce, nerki pracują rytmicznie, przysadka mózgowa w miarę swojej wydolności, produkuje materiał genetyczny. Jest jeszcze czas na wyrzucenie z siebie kilku strof, które bez oporu przyjmuje papier, nawet kredowy papier, dużej gramatury.

      Jak już jestem przy kredzie, to warto narysować koło, z początkiem promienia gdzieś w okolicy Wildy. Zasięg zmienny, raz do Pobiedzisk, innym razem w okolicę Wronek. I tak od półwieku krąży ten Obiekt zbudowany z miłości i szlachetnego wapienia. Kobiety pytają którędy On chadza, odpowiadam – tamtędy gdzie chylą się wierzby, gdzie otwierają usta kaczeńce, a dziewczęta wiją wianki, które bardzo szybko tracą.

      Poezja, Po/e /zjada co popadnie, byle się nie jąkać – ale powtarzać można niektóre słowa: jeszcze, jeszcze raz, bliżej, może jutro powtórka, a może trwanie jak przy furtce w roli wiernego psa. Wola Twoją niechaj będzie w każdym momencie.

      Zawojował świat teraz musi posprzątać po sobie: puste butelki, opatrunki, zapisane bruliony, chusteczki do nosa, wykałaczki, ołówki twarde i miękkie, fotografie niewiniątek, ofiary składane w lesie, na łące, i w innych miejscach przypadkiem. Poezja widziała dużo, ale nigdy nie szła i nie pójdzie za swoim autorem, świadoma wyrządzonej krzywdy, musi kłamać i milczeć w nie- których momentach, kiedy trafia z półki na nocny stolik. W snach się odradza, nic jej nie spopieli, tak samo jak uczucie – tli się i płonie nawet bez ognia. 

     Kolega twierdzi, że „jeszcze może”. Ale to „może” przypomina krótkotrwałe ocieplenie w krainie wiecznego lodu. Dalej opisuje dokładnie, jak ten „proces” przebiega. Z przyczyn obiektywnych przemilczę ten fragment, albowiem i mnie się zdarza dryfować pośród gór lodowych. Do końca nie jestem pewien, czy to ma miejsce we śnie, czy na jawie. Dla pewności unikam alkoholu, ponieważ ma właściwości rozpuszczalne i wtedy płynie moja wyobraźnia ku kędzierzawej przystani, wtedy moje dłonie przebierają w starych fotografiach, w poszukiwaniu obiektów zaniechań. I tak dalej, bez zatrzymania, można skręcić kark na pierwszej rafie, chroniące przyzwoite miejsca, przed barbarzyńcami.

     Kolega twierdzi, że łatwiej być upolowanym aniżeli samemu polować. Jeśli przyjrzeć się przedziałom wiekowym, to aż strach wyjść na ulicę, proporcja rośnie: na wiekowy Dąb przypadają trzy Akacje. No i zupełnie nie- podziewanie, dendrologia weszła do pojęć socjologicznych, ściślej do zagadnień  demografii.

     Łatwiej jest szukać w pamięci, tylko trudniej taki obiekt obecnie rozpoznać. Piękno przebrzmiewa, „uroda jak nagła pogoda” i jak „zima w La Paz”. Nawet lustro dzisiaj kłamie, chyba że jest antykiem z podkładem rtęciowym.  Pozostają sny, najdoskonalszy wehikuł czasu, potrafiący człowieka na kilka minut przenieść tam, gdzie dozna najwięcej wrażeń, bez uszczerbku na zdrowiu i kieszeni. 

     Zdjęcie rentgenowskie prawdę ci powie. Na kliszy, czy na płytce cyfrowej?  Wszystko kłamie, wszystko jest fikcją, odkąd ludzkość popadła w świat wirtualny. Czy prawdą jest to , co pisze przyjazna dusza. W jakim czasie pisze, czy jest w tym miejscu gdzie stoi na zdjęciu. Zmarłym składają życzenia   z okazji urodzin lub imienin, chorym życzą dużo zdrowia i udanych wakacji.

Retrospekcje urzeczywistniają, wtedy nie pozostaje takiemu nic innego, jak tylko unikać spotkania w realu. No, ksywki prowadzące do Sezamu, do tajemniczej krainy, gdzie źdźbło trawy musi zastąpić kawałek mięsa. Tolkien wysiada a Szewczyk Dratewka rozkłada ręce, widząc tatuaże na łydkach. I po- ezja musi to honorować, musi brać do adopcji każdy magiczny kamień.

Moja głowa w tym, aby mój świat nie zwariował.