Zapadła się trumna Mamy pod ciężarem
Ojca.
Nie ma spokoju w grobie, i w niebie nie
będzie.
mówi Józef, kamieniarz z esperalem.
Pijemy kawę wprost na nagrobku Jana
Muchy
Siąpi, będzie plucha. Józef nie
wątpi.
Bohater gromnicy cierpliwie czeka na
odnowienie
ślubów. Epilog z trupem, jego
czaszką
i piszczelami. Pamięta egzamin z
odwagi
nad grobem, wspomina spróchniałe
deski
na których graliśmy w karty o
magnetofon.
Łopaty nasze święte i nadprzyrodzone
grabie.
Wszystkiego nie da się święcić przy
wódce.
Byłem dzisiaj na cmentarzu w Żabikowie. Jutro imieniny Ojca, pojechałem więc zapalić znicz i porozmawiać o sprawach moich, przyziemnych. Zawsze to robię kiedy odczuwam taką potrzebę. Ale dzisiaj przed południem zapaliłem tylko znicz, po ostatnich deszczach pojawiła się dziura pod fundamentem nagrobka. W tym roku minie dwadzieścia lat od pochówku Mamy, a zatem trumna miała prawo się zapaść. To takie prawidło materii cmentarnej, które znają kamieniarze. Trzeba uzupełnić glebę, podsypać suchym betonem, bo inaczej cały nagrobek siądzie. Pojechałem więc do Józefa. Był uczniem majstra, mojego Ojca, dzisiaj warsztat prowadzi jego syn, Józef czuwa nad robotą a ja do niego zaglądam bardzo często. W przeszłości wiele nas łączyło, dlatego zawsze jest pretekst do pogadania.
- Naprawimy, co trzeba, inaczej majster nie da mi spać- Józef zaparza kawę, szklanki ustawia na płycie nagrobnej leżącej na koziołkach. Właśnie skończył wykuwać napis. Pijemy, zaczyna siąpić.
- Będzie plucha, chłopaki na Junikowie stawiają nagrobek. Wrócą, zajmą się nagrobkiem majstra.
Wróciłem do domu w nastroju panującej dziś pogody. Nic dobrego, od kilku tygodni pasmo nieszczęść. A miał być rok spokojny. Horoskopy mają to do siebie, że są wymysłem człowieka, a człowiek istota ułomna, w przeciwieństwie do natury. W moim ogrodzie coś wisi, czai się. Niedobrego.
Dzisiaj Władysława. Znicz symbol pamięci, płonący, w tle modlitwa, która dociera tam gdzie oko nie dotrze. Ani ucho nie usłyszy odpowiedzi. Bezgraniczna próżna, pod ziemią doczesne szczątki trawione przez glebę. Piętnaście lat rozłąki tej ostatecznej, spotkanie jeśli nastąpi to już nie tutaj. Czym jest poezja, która nie wyzwala, czym są słowa bez odpowiedzi. Metaforyczne uniesienie może przetrwa, jeden wiersz ucieleśniony
może się oprze materialnej śmierci. Może. Może. Nigdy zawsze tak. Mój pobyt duchowy wśród żyjących jest coraz gęstszy, już jestem tam, więc bez znaczenia są codzienne odgłosy, telefon, media warkot pojazdów na ulicy, deszcz albo słońce, wiatr i cisza. Jedynie fizjologia świadczy o ruchu, płynąca w żyłach krew, i to co w głowie odrealnione, ale nie mistyka. Raczej nowy, wewnętrzny świat rządzący się swoimi prawami, jako efekt doświadczeń nawet tych dobrych. Idę siedząc, biegnę leżąc, bywam tysiące kilometrów stąd bez zerkania w okno. Uciekam i wracam, pozostaję w miejscach gdzie można do woli żyć nie czując własnych nóg, nie widząc nieba i mroku, tylko światełko które gdzieś zachęca do magicznej wędrówki. Los wieloramienny, wielonogi, zwielokrotnione tętno jakby wszystkie impulsy z jądra ziemi zmogły się w klatce piersiowej. Aż do wieczora i tak każdego dnia sprawdzam czy jeszcze jest na swoim miejscu rzeczywistość. Odlana jakby z brązu, pokryta patyną, którą trzeba czyścić, inaczej przeniesie się na człowieka, i stanie się ostatnim słowem. Za chwilę wypiję druga kawę, znak że toczy się dzień.
Dzisiaj Władysława. Znicz symbol pamięci, płonący, w tle modlitwa, która dociera tam gdzie oko nie dotrze. Ani ucho nie usłyszy odpowiedzi. Bezgraniczna próżna, pod ziemią doczesne szczątki trawione przez glebę. Piętnaście lat rozłąki tej ostatecznej, spotkanie jeśli nastąpi to już nie tutaj. Czym jest poezja, która nie wyzwala, czym są słowa bez odpowiedzi. Metaforyczne uniesienie może przetrwa, jeden wiersz ucieleśniony
może się oprze materialnej śmierci. Może. Może. Nigdy zawsze tak. Mój pobyt duchowy wśród żyjących jest coraz gęstszy, już jestem tam, więc bez znaczenia są codzienne odgłosy, telefon, media warkot pojazdów na ulicy, deszcz albo słońce, wiatr i cisza. Jedynie fizjologia świadczy o ruchu, płynąca w żyłach krew, i to co w głowie odrealnione, ale nie mistyka. Raczej nowy, wewnętrzny świat rządzący się swoimi prawami, jako efekt doświadczeń nawet tych dobrych. Idę siedząc, biegnę leżąc, bywam tysiące kilometrów stąd bez zerkania w okno. Uciekam i wracam, pozostaję w miejscach gdzie można do woli żyć nie czując własnych nóg, nie widząc nieba i mroku, tylko światełko które gdzieś zachęca do magicznej wędrówki. Los wieloramienny, wielonogi, zwielokrotnione tętno jakby wszystkie impulsy z jądra ziemi zmogły się w klatce piersiowej. Aż do wieczora i tak każdego dnia sprawdzam czy jeszcze jest na swoim miejscu rzeczywistość. Odlana jakby z brązu, pokryta patyną, którą trzeba czyścić, inaczej przeniesie się na człowieka, i stanie się ostatnim słowem. Za chwilę wypiję druga kawę, znak że toczy się dzień.
odkrywam powoli Pana twórczość... dziękuję za ten wpis!
OdpowiedzUsuń