poniedziałek, 6 sierpnia 2012

Mirabela












Moje życie toczy się coraz wolniej odkąd odszedłem od biurka zasłanego papierami, telefonu z raportami o utargach, pism urzędowych, skarg i zażaleń, kontroli i interesantów którzy nie zawsze wiedzą czego chcą. W takich warunkach przyszło mi doskakiwać do literatury, nie rzadko nocami, kiedy każdy oddech śpiących domowników wkradał się do pisanych tekstów. W takiej scenerii powstała Rubinosa. Najwięcej o niej mógłby powiedzieć mój pies, nieliczne muchy i szklanki opróżniane z herbaty. Psa już nie ma, muchy jak wiadomo żyją kilka miesięcy, a szklanki przetrzebione przy zmywaniu, w liczbie ostatecznej nadal służą cierpliwie i błyskiem wspominają psa, który na dźwięk tłuczonego szkła zmieniał lokal. Od kilku tygodni niewiele napisałem,  i dobrze mi z tym, zyskuje ogród ( porastają trawą ścieżki wydeptane przez psa) pod tujami naga gleba, tutaj najwięcej pozostało śladów, trawa nie dotrze tu szybko, tuje obcięte gęstnieją od środka, ulubiony kamień czworonoga leży i czeka na wilgotny nos. Wczesną wiosną intuicyjnie wyczuwałem, ze ten rok będzie dla mnie okresem strat. W istocie, mirabela posadzona przez ojca, drzewo życia, przedmiot podziwu w okresie kwitnienia, z końcem marca zawiązała kwiat, przenikliwe zimno trzymające kilka tygodni spowodowało obumarcie całej korony. Było to dla mnie potwierdzeniem wcześniejszych przypuszczeń, Obecnie drzewo stoi jak szubienica, omijane przez ptaki, drążone przez korniki. Na wszystko przychodzi kres, naturalny i ten niespodziewany, dramatyczny w wyrazie. Jeszcze w lutym prześwietlałem drzewa, w sierpniu tnę na kawałki uschnięte konary, pień jeśli wiosną nie puści odrostów pójdzie pod topór. Poeta jest jak dziecko, dawniej daleki byłem od tego stanu, dzisiaj rozumiem znaczenie tego porównania, człowiek im starszy, tym częściej popada w emocje właściwe dla wieku dziecięcego. Może dlatego, że ma więcej czasu i może ogarniać wszystko co go otacza. Rubinosa miała zamknąć obszerny rozdział mojego życia, dzisiaj widzę, że los dopisał do niej dramatyczny epilog.

Będzie Hotel Angleterre, a może Mirabela? Jeszcze się waham nad tytułem kolejnego tomu poezji. Po czwartkowym spotkaniu z Maliną naszły mnie refleksje natury odporności na przeciwności losu. Malina - rodzaj jakby męskiego hormonu w obszarze odporności organizmu i psychiki niezbędnej w zmaganiu się z wyzwaniami codzienności, Mirabela- wszczepka, pośmiertnie, jeśli choć jeden korzeń da oznaki życia, wiosną się odrodzę. Przed południem zadzwonił Karol Samsel. Siedzą z Krzysztofem Schodowskim w Gołdapi nad nowym projektem. Wiele słów otuchy usłyszałem, Karol wszczepił mi onegdaj temat czułości w poezji tak skutecznie, że dzisiaj z byle powodu mażę się jak dziecko. Nadwrażliwość, choroba najgorsza, potrafi powalić wołu, im człowiek starszy tym trudniej się pozbierać. Karol ustawił mnie dzisiaj do pionu, już się tak nie chwieję i zaczynam szczędzić łzy na inne okazje. Na koniec trochę weselej, bo to sezon ogórkowy przecież. Otóż niejaka Reteska po powrocie z Texasu włożyła na głowę hełm przechodni, trofeum Gałkowskiej i po części Sajkowskiego. Nie powiem, dziewczynie do twarzy w hełmie, Gałkowska wygląda w nim jakby uciekła co dopiero z pola bitwy, a Kuba wypatruje spod profilowanej blachy celu do odstrzału, na pewno nie w Głośnej, wzrokiem sięga dalej, nawet bardzo. Cel ten pozostaje póki co, tajemnicą snajpera znad Warty i Newy. W tym czasie gdzieś nad jeziorem inny poeta znad Motławy obnosi na piersi katedrę poetyki, towarzyszy mu poetka z sąsiedztwa, na tą okazję posrebrzyła sobie szczyt głowy. I jak tu być cicho widząc małe formy filmowe. Podobno nad jeziorem padało, a na szkunerze mało komu udało się utrzymać równowagę. Jedni żeglowali, inni nie wchodzili do lasu. Pewien poeta z północnego Mazowsza, zwany Góralem Świętokrzyskim, panicznie unika kleszczy ( nie kojarzyć z innym poetą) na nic zdały się prośby urodziwej damy, do lasu nie wejdzie i już. Tajny wysłannik do Borów Tucholskich donosi z żalem , że nikt go nie rozpoznał, a przecież to stali bywalcy poetyckiej nocy.  Jedźmy, nikt nie woła. To głos z kuchni. za moment obiad, w telewizji olimpiada, za oknem duchota, telefon milczy, pies nie szczeka, sąsiedzi grzeją tyłki nad wodą. Wiersze na portalach pojawiają się jak grzyby po deszczu, Elżbieta w Krągu wertuje teksty, od czasu Kolekcji zbiera i wyrzuca. To taka choroba dojrzałości, nie wszystko pasi, poezja to nie sztuka kulinarna, nie da się podgrzać wiersza wyjętego z szuflady, co najwyżej kilka wersów przenieść w inne miejsce, nocne, dzienne, wsio ryba, byle wiersz przekonał autora do swojej urody i mądrości. Jutro wtorek, najchętniej wymazałbym ten dzień z tygodnia. Przespać się nie da,  przechodzić też, uciec nie ma gdzie, wszystkie tereny wokół miasta przypominają radosne momenty, które już się nie powtórzą. Zacytuje na koniec Karola Samsela: zebraliśmy się aby świętować. Tak powitał zebranych na sali w Busku, bliskich i znajomych, miłośników poezji Andrzeja Jopowicza. Dzisiaj mija druga rocznica jego śmierci.

Jerzy Beniamin Zimny



     

        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz