(....)
W nocy niby spałem, niby nie.
Śniło mi się, że nie śpię. Czułem czyjąś obecność, jakby
mnie ktoś za gardło dusił. Zrywałem się z łóżka. Zasypiałem,
zrywałem się ponownie i tak do samego rana, dopiero, kiedy za oknem
zrobiło się jasno, zasnąłem.
Na śniadanie zeszliśmy z
Jankiem o siódmej. Miałem jeszcze sen na oczach. Mocna kawa nie
postawiła mnie na nogi. Poprosiłem o drugą i jeszcze trzecią
wypiłem tuż przed wyjściem do roboty. Zachodziłem w głowę, co
to się ze mną działo w nocy. Byłem pewien, że to jakieś siły
nadprzyrodzone albo, w co nie za bardzo wierzę, duchy pastwiły się
nade mną, bo ja jestem podatny na ich oddziaływanie. Tak mi kiedyś
powiedziała wróżbitka, chociaż ja nie za bardzo chciałem jej
wierzyć. I jak w kalejdoskopie widzę teraz sceny z przeszłości.
Najpierw internat. Oglądam telewizję i w pewnej chwili bez namysłu
zrywam się z krzesła i biegnę przez dziedziniec w stronę męskiego
internatu. Wpadam do pokoju i widzę wiszącego na pasku kolegę ze
starszego rocznika. Powiesił się w moim dresie, który mu
pożyczyłem. Dalej koszary. Jestem po służbie. Późne popołudnie.
Po kąpieli kładę się na pryczy i natychmiast zasypiam. Po chwili
grom z jasnego i bezchmurnego nieba uderza. Nie wiem, w jaki sposób
znalazłem się w ubikacji. I nie potrafię wyjaśnić, dlaczego
właśnie wyważam drzwi zamkniętej jednej z kabin, podczas gdy
pozostałe były otwarte. Wyważam te drzwi i nożem, który jakimś
cudem znalazł się w moim ręku, odcinam wisielca od spłuczki, na
której się powiesił.
Wieczorem podczas kolacji
zagadnąłem gospodarza.
– Ta przełęcz to wysoko
położona?
– Dwa tysiące metrów z
drobnymi – odpowiedział półżartem.
– Wychodzi na to, że śpimy
na Kasprowym- zwróciłem się do Janka.
– Ten to ma inną nazwę –
Janek nie bardzo kapował, co ja miałem na myśli.
Podzieliłem się z gospodarzem
moimi spostrzeżeniami i byłem pewien, że będzie się ze mnie
śmiał, ale on z całą powagą potwierdził moje obawy i że nie ja
jeden mam tutaj kłopoty ze spaniem.
– W tym pokoju, gdzie wy teraz
nocujecie, jeszcze na początku wieku popasał młody cesarski
oficer. Podobno przeżył nieodwzajemnioną miłość. Przyjechał
tutaj i powiesił się na żyrandolu. I teraz jego duch niektórych
gości nawiedza. Mogę was przenieść do innego pokoju, ale to nic
nie da, bo ten duch za wami się przeniesie.
Na dachu najgorsze jest
południe. Słońce szpili po karku a pod kolanami rozgrzana papa.
Zapach smoły miesza się z zapachem sosnowego drewna. Przybijamy z
Jankiem łaty, które niedoszli cieśle podają nam z dołu. Dopiero
teraz robota ruszyła z miejsca. Kasztan kiwa głową z
niedowierzaniem.
– Kamieniarza jeszcze na dachu
nie miałem.
A ja mu na to:
– Na dachu jestem pierwszy raz
i chyba nie ostatni, bo stąd widok ładny i robota lżejsza.
– Ty sobie, Polaczku, myśl,
co chcesz, i mów, co chcesz, ja widzę żeś ty cieśla, a ci na
dole jutro wracają do domu.
Do wieczora przybiliśmy
wszystkie łaty. Poobcinaliśmy końce i zrobiliśmy porządek.
Kasztan przywiózł z miasta prowiant i rozpalił ogień pod
przenośnym paleniskiem. Siedziałem sobie na dachu i obserwowałem
zachód słońca. Nie miałem zamiaru schodzić z tego dachu. Tak mi
na tym dachu było dobrze jak nigdzie dotąd. Widok zachodzącego
słońca był czymś niezwykłym w tej górskiej scenerii. Wysokie
jodły a nad nimi krwawe słońce i w dole całe połacie łąk,
zielonych i dolatujące gdzieś z bliska porykiwanie krów pędzonych
do zagrody. I te świerszcze i to ich cykanie. I szum świerków
poruszanych wiatrem. Polska gdzieś za tymi górami, i za następnymi
i dalej coraz dalej i to samo słońce nad nią. Inne jednak
spojrzenie na nią. Z tego dachu patrzę dopóki zmrok nie przesłoni
mi widoku. Nie schodzę mimo nawoływania i kuszącego zapachu
pieczonego mięsa.
Wróciłem do Lannach, a Janka
Kasztan wywiózł do Wiednia. Powiedział, że i ja tam pojadę jak
tylko skończę u niego robotę.
– Musisz się spiąć, bo tam
w Wiedniu już na ciebie czekają. Na kilku budowach robicie, wy
Polacy. Wasz rezydent dopytuje się o ciebie, brakuje im rąk na
budowie. Ale ja ciebie nie puszczę. Może byś został u mnie na
stałe?
Pomyślałem sobie, że nie za
bardzo mi się ta propozycja uśmiecha, ale mu tego nie powiedziałem.
Bo i po co? Niech sobie kasztan myśli, co chce, jak i tak u niego
nie zostanę. Na tej samotni? Nawet eremita by się zastanawiał, a
co dopiero ja.
– Zobaczy się –
powiedziałem do Kasztana – na razie czekają na mnie jeszcze dwa
filary i cały cokół wokół budynku.
Sobota na poddaszu. Nijaki
dzień, taki dzień z samym sobą po skończonej pracy. Z okna na
poddaszu z jednej strony widok na korty, a z drugiej na parking. Na
korcie grają młodzieńcy. Studenci, bo jeszcze o egzaminach
rozprawiają. Na parkingu pusto ale za chwilę zaczną się zjeżdżać
bauerzy, jak to w zwyczaju mają, w sobotni wieczór zdrowo sobie
podjeść. Dzisiaj rano byłem w pracy. Kasztan z rodziną wyjechał
w góry do tej chaty cośmy ją rychtowali. Pojechali tyrać, bo
jakże by inaczej. Nie na odpoczynek. To wiem i tego się nauczyłem
tutaj. Nic tylko praca i oczywiście pieniądze. Tych nigdy nie za
dużo. Tak mi raz powiedział. Zapytał nawet, czy wiem, skąd się
bierze bogactwo. Ja mu, że z pracy. A on tylko się uśmiechnął i
wycedził przez zęby, że z wydatków. Nieważne, ile zarabiasz.
Ważne, ile wydajesz. I jakby na potwierdzenie tego, co mówił
pokazał mi wypchany portfel.
– To tylko na drobne wydatki.
Drobne - podkreślił. – Grube zarabiam, drobne wydaję. To moja
ekonomia, nie podręcznikowa!
Długo nad tym rozmyślałem. Te
drobne, które wydaje, to pewnie na takich jak ja i na innych mi
podobnych, którzy przyjeżdżają tutaj i myślą, że jak zarobią
niebieskie, to już nieważne, ile zarobią. Kasztan otworzył mi
oczy, a policjant, który znienacka podjechał na motorze, napędził
strachu.
–
Heute
ist rhue Tag
– oznajmił grzecznie.
Zrozumiałem, nawet gdybym nie
rozumiał.
–
Ja
wohl, Heute arbeit zu ende.
Po wojskowemu i prawie na
baczność zameldowałem policjantowi. Ten się tylko uśmiechnął i
na koniec dodał, że niedaleko w sąsiedztwie są małe dzieci. O
tej porze zwykle śpią i czy to rozumiem.
Na dole w restauracji kelnerzy
rozkręcają się na dobre. Przez uchylone okno dolatuje zapach
panierowanych kotletów i smażonej kapusty. Nie jestem głodny, ale
ten zapach jest nie do zniesienia. Dawno nic ciepłego nie jadłem.
Mieszkać nad knajpą i nie zejść na dół. To dziwne, prawda? Ale
ja wiele razy w życiu zawsze z czegoś rezygnowałem. Jak mój
obecny pryncypał nie lubię wydawać pieniędzy? A jak już wydaję
to nawet o tym nie wiem, dopiero potem dochodzę do wniosku, że
pieniędzy mi ubyło. Musiałem chyba zgubić. Tak myślę.
Na dole wszyscy byli już na
tęgim rauszu. Rozgadane i rozśpiewane towarzystwo, w duetach i
więcej, paru solo i reszta przy złączonych stolikach. Ci darli się
najgłośniej i piwa tam najwięcej kelnerzy stawiali. W nadęte
brzuchy wlewali złocistą ciecz, jakby im było mało tej cieczy. I
tego żarcia, które błyskawicznie znikało i zaraz jak za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiały się nowe,
wypasione talerze. Rozejrzałem się po sali za wolnym stolikiem.
Wszystkie zajęte. Może to i dobrze – pomyślałem – za dużo tu
wrzasku. Wyjdę lepiej na powietrze, tam na tarasie pusto, jakoś
nikt nie kwapi się na ten górski wozduch, a ja z przyjemnością
usiądę sobie i coś zamówię na ten mój zbuntowany żołądek.
Tak też uczyniłem.
Tam we wnętrzu zabawa na dobre.
Grajkowie rzępolą aż miło. Im w to graj, ale moje ucho nie jest z
drewna. Bauerom każde granie jest dobre, wtórują każdy po
swojemu. Wszystkie te dźwięki razem wzięte, w jeden tumult
przechodzą. Uszy od tego puchną, ale nikomu to nie przeszkadza, bo
wszyscy jak widać po minach zadowoleni bardzo.
Kelner chyba dobrze mi się
przyjrzał, bo postawił przede mną talerz z kotletem jak talerz. W
pierwszej chwili miałem wrażenie, że kelner zapomniał talerza. A
on, widząc moje zakłopotanie, puścił do mnie perskie oko i
powiedział, że ja jestem tutaj nowy, i do tego obcy, znaczy się z
innego kraju, to należy się takiemu ekstra porcja, abym sobie
zapamiętał ich lokal, który nie gorszy od tych lokali w Wiedniu.
Podziękowałem i odwzajemniłem się uśmiechem i nie zwlekając ani
chwili, zabrałem się do tego giganta kotleta. Powolutku kroiłem i
jeszcze wolniej jadłem tak, aby tego kotleta nie ubywało. Dopóki
kotlet na talerzu, jest dobrze, ale jak zniknie i przy tym szybko- to
głód niebawem się odezwie i będę musiał zapaść w sen. Tak jak
to onegdaj czynił Zygmunt. On mnie tego nauczył i przyznam, że
nieraz korzystałem z tej niezwykłej rady.
Było dobrze po północy, kiedy
usłyszałem na dole tłuczenie szkła. Wyjrzałem przez okno na dół.
Przy stoliku ni to siedział, ni to leżał młodzian, jak ranny
zwierz pojękiwał i co chwila zrzucał na ziemię naczynia. Kiedy
opróżnił stolik zabrał się do następnego, chwytał za obrus i
jednym ruchem zmiatał wszystko, co na tym stoliku było prosto na
posadzkę? Kelner stał obok. Ani myślał interweniować. Spokojnie
zgarniał szkło na szufelkę i odnosił do śmietnika. Po czasie,
kiedy młodzian potłukł wszystko co było pod ręką, kelner usiadł
obok niego, wyjął bloczek i zaczął wypisywać rachunek. Długo
pisał, prawie już świtało, kiedy podjechała taksówka. Wręczył
młodzianowi kwit i powiedział: „do jutra”. „Jutro się
policzymy. Tylko nie zapomnij.”
W niedzielę wybrałem się do
kościoła. Z chęci wielkiej i braku pomysłu na spędzenie
świątecznego dnia. I jeszcze chyba z ciekawości, bo te msze tutaj
odprawiane są w języku łacińskim. To takie dostojne i takie
naturalne, i takie przypominające mi młodość, kiedym sam stawał
przy ołtarzu i odpowiadał księdzu w tym pięknym języku.
Podczas kazania, które starałem
się zrozumieć w miarę moich uszu, proboszcz tutejszej parafii
raczył był zauważyć moją obecność w kościele. Tyle
zrozumiałem, że pozdrawia obecnego tutaj Polaka, i że błogosławi
mu za tą pracę, którą tutaj wykonuje, i żywi nadzieję, że
będzie mile wspominał tutejszych parafian. O mało nie zapadłem
się pod ziemię, kiedy dziesiątki głów zwróciły się w moją
stronę. Każda z uśmiechem do mnie i pełna życzliwości. Czegoś
podobnego nigdy dotąd nie doświadczyłem.
Opuszczałem Lannach ani w
dobrym ani w złym nastroju. Kasztan bestia orżnął mnie na dwie
dniówki. To wasz rezydent tyle mi przekazał. Oznajmił. Jakby go
gryzło sumienie, bo do pracy mojej nie miał zastrzeżeń. Nawet był
bardzo rad, że tak sprawnie się uwinąłem i tyle pomysłów
własnych miałem. On sam nigdy by na to nie wpadł. I byłoby dobrze
jakbym u niego pozostał. Na rok, a może i więcej. Ja zostawać nie
chciałem, bo ciągnęło mnie do Wiednia. Tam przynajmniej będzie
się, do kogo odezwać, bo wiezie mnie na budowę, jedną z
większych, jakie obecnie są realizowane w tym przepięknym mieście.
Odjechałem, więc nie mając złudzeń, że nigdy do Lannach nie
wrócę.
„Wiedeń
jest szczęśliwy, że przyjechałeś” – taki napis dostrzegłem
na rogatce przy granicy miasta. Ciekawe, dlaczego? Różne tablice
widuję. Duże i mniejsze, kolorowe i okazałe, czasem takie jak u
nas- przerdzewiałe i obskurne. Ale te w Wiedniu są bardzo
tajemnicze. Przyznam, że poczułem się ważny, ale tylko na moment,
bo jak pomyślałem, że idzie chyba o pieniądze, które ludziska
tutaj wydają, to zaraz wróciłem na ziemię. Ja chyba tutaj
niewiele zostawię grosza, kieszeń moja uboga a przy tym trzeba, szporać
jak ojciec nakazali. (....)
(fragment powieści Gromnica)
Jerzy Beniamin Zimny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz