poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Gromnica (3)




(....)
W nocy niby spałem, niby nie. Śniło mi się, że nie śpię. Czułem czyjąś obecność, jakby mnie ktoś za gardło dusił. Zrywałem się z łóżka. Zasypiałem, zrywałem się ponownie i tak do samego rana, dopiero, kiedy za oknem zrobiło się jasno, zasnąłem.
Na śniadanie zeszliśmy z Jankiem o siódmej. Miałem jeszcze sen na oczach. Mocna kawa nie postawiła mnie na nogi. Poprosiłem o drugą i jeszcze trzecią wypiłem tuż przed wyjściem do roboty. Zachodziłem w głowę, co to się ze mną działo w nocy. Byłem pewien, że to jakieś siły nadprzyrodzone albo, w co nie za bardzo wierzę, duchy pastwiły się nade mną, bo ja jestem podatny na ich oddziaływanie. Tak mi kiedyś powiedziała wróżbitka, chociaż ja nie za bardzo chciałem jej wierzyć. I jak w kalejdoskopie widzę teraz sceny z przeszłości. Najpierw internat. Oglądam telewizję i w pewnej chwili bez namysłu zrywam się z krzesła i biegnę przez dziedziniec w stronę męskiego internatu. Wpadam do pokoju i widzę wiszącego na pasku kolegę ze starszego rocznika. Powiesił się w moim dresie, który mu pożyczyłem. Dalej koszary. Jestem po służbie. Późne popołudnie. Po kąpieli kładę się na pryczy i natychmiast zasypiam. Po chwili grom z jasnego i bezchmurnego nieba uderza. Nie wiem, w jaki sposób znalazłem się w ubikacji. I nie potrafię wyjaśnić, dlaczego właśnie wyważam drzwi zamkniętej jednej z kabin, podczas gdy pozostałe były otwarte. Wyważam te drzwi i nożem, który jakimś cudem znalazł się w moim ręku, odcinam wisielca od spłuczki, na której się powiesił.
Wieczorem podczas kolacji zagadnąłem gospodarza.
– Ta przełęcz to wysoko położona?
– Dwa tysiące metrów z drobnymi – odpowiedział półżartem.
– Wychodzi na to, że śpimy na Kasprowym- zwróciłem się do Janka.
– Ten to ma inną nazwę – Janek nie bardzo kapował, co ja miałem na myśli.
Podzieliłem się z gospodarzem moimi spostrzeżeniami i byłem pewien, że będzie się ze mnie śmiał, ale on z całą powagą potwierdził moje obawy i że nie ja jeden mam tutaj kłopoty ze spaniem.
– W tym pokoju, gdzie wy teraz nocujecie, jeszcze na początku wieku popasał młody cesarski oficer. Podobno przeżył nieodwzajemnioną miłość. Przyjechał tutaj i powiesił się na żyrandolu. I teraz jego duch niektórych gości nawiedza. Mogę was przenieść do innego pokoju, ale to nic nie da, bo ten duch za wami się przeniesie.
Na dachu najgorsze jest południe. Słońce szpili po karku a pod kolanami rozgrzana papa. Zapach smoły miesza się z zapachem sosnowego drewna. Przybijamy z Jankiem łaty, które niedoszli cieśle podają nam z dołu. Dopiero teraz robota ruszyła z miejsca. Kasztan kiwa głową z niedowierzaniem.
– Kamieniarza jeszcze na dachu nie miałem.
A ja mu na to:
– Na dachu jestem pierwszy raz i chyba nie ostatni, bo stąd widok ładny i robota lżejsza.
– Ty sobie, Polaczku, myśl, co chcesz, i mów, co chcesz, ja widzę żeś ty cieśla, a ci na dole jutro wracają do domu.
Do wieczora przybiliśmy wszystkie łaty. Poobcinaliśmy końce i zrobiliśmy porządek. Kasztan przywiózł z miasta prowiant i rozpalił ogień pod przenośnym paleniskiem. Siedziałem sobie na dachu i obserwowałem zachód słońca. Nie miałem zamiaru schodzić z tego dachu. Tak mi na tym dachu było dobrze jak nigdzie dotąd. Widok zachodzącego słońca był czymś niezwykłym w tej górskiej scenerii. Wysokie jodły a nad nimi krwawe słońce i w dole całe połacie łąk, zielonych i dolatujące gdzieś z bliska porykiwanie krów pędzonych do zagrody. I te świerszcze i to ich cykanie. I szum świerków poruszanych wiatrem. Polska gdzieś za tymi górami, i za następnymi i dalej coraz dalej i to samo słońce nad nią. Inne jednak spojrzenie na nią. Z tego dachu patrzę dopóki zmrok nie przesłoni mi widoku. Nie schodzę mimo nawoływania i kuszącego zapachu pieczonego mięsa.
Wróciłem do Lannach, a Janka Kasztan wywiózł do Wiednia. Powiedział, że i ja tam pojadę jak tylko skończę u niego robotę.
– Musisz się spiąć, bo tam w Wiedniu już na ciebie czekają. Na kilku budowach robicie, wy Polacy. Wasz rezydent dopytuje się o ciebie, brakuje im rąk na budowie. Ale ja ciebie nie puszczę. Może byś został u mnie na stałe?
Pomyślałem sobie, że nie za bardzo mi się ta propozycja uśmiecha, ale mu tego nie powiedziałem. Bo i po co? Niech sobie kasztan myśli, co chce, jak i tak u niego nie zostanę. Na tej samotni? Nawet eremita by się zastanawiał, a co dopiero ja.
– Zobaczy się – powiedziałem do Kasztana – na razie czekają na mnie jeszcze dwa filary i cały cokół wokół budynku.
Sobota na poddaszu. Nijaki dzień, taki dzień z samym sobą po skończonej pracy. Z okna na poddaszu z jednej strony widok na korty, a z drugiej na parking. Na korcie grają młodzieńcy. Studenci, bo jeszcze o egzaminach rozprawiają. Na parkingu pusto ale za chwilę zaczną się zjeżdżać bauerzy, jak to w zwyczaju mają, w sobotni wieczór zdrowo sobie podjeść. Dzisiaj rano byłem w pracy. Kasztan z rodziną wyjechał w góry do tej chaty cośmy ją rychtowali. Pojechali tyrać, bo jakże by inaczej. Nie na odpoczynek. To wiem i tego się nauczyłem tutaj. Nic tylko praca i oczywiście pieniądze. Tych nigdy nie za dużo. Tak mi raz powiedział. Zapytał nawet, czy wiem, skąd się bierze bogactwo. Ja mu, że z pracy. A on tylko się uśmiechnął i wycedził przez zęby, że z wydatków. Nieważne, ile zarabiasz. Ważne, ile wydajesz. I jakby na potwierdzenie tego, co mówił pokazał mi wypchany portfel.
– To tylko na drobne wydatki. Drobne - podkreślił. – Grube zarabiam, drobne wydaję. To moja ekonomia, nie podręcznikowa!
Długo nad tym rozmyślałem. Te drobne, które wydaje, to pewnie na takich jak ja i na innych mi podobnych, którzy przyjeżdżają tutaj i myślą, że jak zarobią niebieskie, to już nieważne, ile zarobią. Kasztan otworzył mi oczy, a policjant, który znienacka podjechał na motorze, napędził strachu.
Heute ist rhue Tag – oznajmił grzecznie.
Zrozumiałem, nawet gdybym nie rozumiał.
Ja wohl, Heute arbeit zu ende.
Po wojskowemu i prawie na baczność zameldowałem policjantowi. Ten się tylko uśmiechnął i na koniec dodał, że niedaleko w sąsiedztwie są małe dzieci. O tej porze zwykle śpią i czy to rozumiem.
Na dole w restauracji kelnerzy rozkręcają się na dobre. Przez uchylone okno dolatuje zapach panierowanych kotletów i smażonej kapusty. Nie jestem głodny, ale ten zapach jest nie do zniesienia. Dawno nic ciepłego nie jadłem. Mieszkać nad knajpą i nie zejść na dół. To dziwne, prawda? Ale ja wiele razy w życiu zawsze z czegoś rezygnowałem. Jak mój obecny pryncypał nie lubię wydawać pieniędzy? A jak już wydaję to nawet o tym nie wiem, dopiero potem dochodzę do wniosku, że pieniędzy mi ubyło. Musiałem chyba zgubić. Tak myślę.
Na dole wszyscy byli już na tęgim rauszu. Rozgadane i rozśpiewane towarzystwo, w duetach i więcej, paru solo i reszta przy złączonych stolikach. Ci darli się najgłośniej i piwa tam najwięcej kelnerzy stawiali. W nadęte brzuchy wlewali złocistą ciecz, jakby im było mało tej cieczy. I tego żarcia, które błyskawicznie znikało i zaraz jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiały się nowe, wypasione talerze. Rozejrzałem się po sali za wolnym stolikiem. Wszystkie zajęte. Może to i dobrze – pomyślałem – za dużo tu wrzasku. Wyjdę lepiej na powietrze, tam na tarasie pusto, jakoś nikt nie kwapi się na ten górski wozduch, a ja z przyjemnością usiądę sobie i coś zamówię na ten mój zbuntowany żołądek. Tak też uczyniłem.
Tam we wnętrzu zabawa na dobre. Grajkowie rzępolą aż miło. Im w to graj, ale moje ucho nie jest z drewna. Bauerom każde granie jest dobre, wtórują każdy po swojemu. Wszystkie te dźwięki razem wzięte, w jeden tumult przechodzą. Uszy od tego puchną, ale nikomu to nie przeszkadza, bo wszyscy jak widać po minach zadowoleni bardzo.
Kelner chyba dobrze mi się przyjrzał, bo postawił przede mną talerz z kotletem jak talerz. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że kelner zapomniał talerza. A on, widząc moje zakłopotanie, puścił do mnie perskie oko i powiedział, że ja jestem tutaj nowy, i do tego obcy, znaczy się z innego kraju, to należy się takiemu ekstra porcja, abym sobie zapamiętał ich lokal, który nie gorszy od tych lokali w Wiedniu. Podziękowałem i odwzajemniłem się uśmiechem i nie zwlekając ani chwili, zabrałem się do tego giganta kotleta. Powolutku kroiłem i jeszcze wolniej jadłem tak, aby tego kotleta nie ubywało. Dopóki kotlet na talerzu, jest dobrze, ale jak zniknie i przy tym szybko- to głód niebawem się odezwie i będę musiał zapaść w sen. Tak jak to onegdaj czynił Zygmunt. On mnie tego nauczył i przyznam, że nieraz korzystałem z tej niezwykłej rady.
Było dobrze po północy, kiedy usłyszałem na dole tłuczenie szkła. Wyjrzałem przez okno na dół. Przy stoliku ni to siedział, ni to leżał młodzian, jak ranny zwierz pojękiwał i co chwila zrzucał na ziemię naczynia. Kiedy opróżnił stolik zabrał się do następnego, chwytał za obrus i jednym ruchem zmiatał wszystko, co na tym stoliku było prosto na posadzkę? Kelner stał obok. Ani myślał interweniować. Spokojnie zgarniał szkło na szufelkę i odnosił do śmietnika. Po czasie, kiedy młodzian potłukł wszystko co było pod ręką, kelner usiadł obok niego, wyjął bloczek i zaczął wypisywać rachunek. Długo pisał, prawie już świtało, kiedy podjechała taksówka. Wręczył młodzianowi kwit i powiedział: „do jutra”. „Jutro się policzymy. Tylko nie zapomnij.”
W niedzielę wybrałem się do kościoła. Z chęci wielkiej i braku pomysłu na spędzenie świątecznego dnia. I jeszcze chyba z ciekawości, bo te msze tutaj odprawiane są w języku łacińskim. To takie dostojne i takie naturalne, i takie przypominające mi młodość, kiedym sam stawał przy ołtarzu i odpowiadał księdzu w tym pięknym języku.
Podczas kazania, które starałem się zrozumieć w miarę moich uszu, proboszcz tutejszej parafii raczył był zauważyć moją obecność w kościele. Tyle zrozumiałem, że pozdrawia obecnego tutaj Polaka, i że błogosławi mu za tą pracę, którą tutaj wykonuje, i żywi nadzieję, że będzie mile wspominał tutejszych parafian. O mało nie zapadłem się pod ziemię, kiedy dziesiątki głów zwróciły się w moją stronę. Każda z uśmiechem do mnie i pełna życzliwości. Czegoś podobnego nigdy dotąd nie doświadczyłem.
Opuszczałem Lannach ani w dobrym ani w złym nastroju. Kasztan bestia orżnął mnie na dwie dniówki. To wasz rezydent tyle mi przekazał. Oznajmił. Jakby go gryzło sumienie, bo do pracy mojej nie miał zastrzeżeń. Nawet był bardzo rad, że tak sprawnie się uwinąłem i tyle pomysłów własnych miałem. On sam nigdy by na to nie wpadł. I byłoby dobrze jakbym u niego pozostał. Na rok, a może i więcej. Ja zostawać nie chciałem, bo ciągnęło mnie do Wiednia. Tam przynajmniej będzie się, do kogo odezwać, bo wiezie mnie na budowę, jedną z większych, jakie obecnie są realizowane w tym przepięknym mieście. Odjechałem, więc nie mając złudzeń, że nigdy do Lannach nie wrócę.
„Wiedeń jest szczęśliwy, że przyjechałeś” – taki napis dostrzegłem na rogatce przy granicy miasta. Ciekawe, dlaczego? Różne tablice widuję. Duże i mniejsze, kolorowe i okazałe, czasem takie jak u nas- przerdzewiałe i obskurne. Ale te w Wiedniu są bardzo tajemnicze. Przyznam, że poczułem się ważny, ale tylko na moment, bo jak pomyślałem, że idzie chyba o pieniądze, które ludziska tutaj wydają, to zaraz wróciłem na ziemię. Ja chyba tutaj niewiele zostawię grosza, kieszeń moja uboga a przy tym trzeba, szporać jak ojciec nakazali.  (....)

(fragment powieści Gromnica)


Jerzy Beniamin Zimny

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz