(.....)
Na
sali wygaszono światła. Wszystkie, bo inaczej się nie dało.
Zrobiła się ciemnota, taka że nas za kurtyną w świetle stojącego żyrandola, widać było jak na
dłoni. Wyraziście i to mocno, bo na sali ryk się zaczął. Chichot
dziewcząt i wycie podpitych. Ten sam głos co przedtem zaczął
wszystkich uciszać, groził wyrzuceniem z sali. Milicją jeżeli
taka będzie potrzeba. Widownia falowała od śmiechu. Gdzie tu masz
milicję – ktoś krzyczał – posterunkowy jest z nami, po
służbie, daj spokój, Maciej, dużo to mamy do śmiechu? Tak
wykrzykiwali jeden przez drugiego. Potem chórem wywołali artystów,
a ten który uświadamiał Macieja, rozsunął kurtynę i powiadomił
widownię, że dzisiaj będzie robił za konferansjera. Zapowiedział
to, co wie i prosił o posłuch, bo to wystąpi młodzież ze szkoły
i może im coś nie wyjdzie. Ale my tu są łaskawi i każdego
przyjmiemy po naszemu, bez bicia, przynajmniej dzisiaj. A jak będzie
dobrze, to nas nie wypuszczą aż do rana, bo to taki pierwszy
przyjazd artystów do Górzyna. I taka okazja może im się już nie
trafić. Grajcie – powiedział i zszedł na widownię.
Arek
to już był całkiem wytrącony. Miał wystąpić pierwszy. Po nim
ja. Obu nam teksty uleciały, a na widowni już tąpali w podłogę.
Poziomka zbladła, nerwowo przerzucała teksty, a widownia nagliła.
Wszyscy bezradnie patrzyli na mnie jakbym miał coś nagle sprawić,
coś na poczekaniu, z czym można wyjść do ludzi i udawać, że to
celowe. Stałem i dojrzewało we mnie to coś. Nie czułem tego, nie
miałem przed oczami. Pustka i przerażenie. Nic. Zupełne zero.
Powietrze. Z zerem wyszedłem. Ucichło. Coś zacząłem, ale tego
już nie słyszałem. Rozlałem się jak woda z przewróconego
wiadra.
– Widzita mnie? Widzita?
– Nie widzę. Patrzcie
głośniej. To tak jak na zebraniu w gminie. Mówią, a nie widać
potem tego co mówią. Liczą, a rachunki są wyższe. Jednemu
policzyli nawet bociana na łące. Jego łąka, jego bocian.
– Mnie policzyli sarny. Pasły
się w zbożu. Teraz mleka muszę odstawiać więcej – ktoś
wtrącił się z sali.
Musiałem
przerwać występ, bo chłopi brali wszystko do siebie. Mógł się z
tego wiec zrobić bez niczyjej zgody. Widziałem jak Poziomka
zbladła. Będzie niedobrze, pomyślałem, na sali jest z pewnością
cenzor, a ja tu walę teksty wolne, poza scenariuszem. Wyhamowałem,
poprosiłem o ciszę. Cisza nastała, ale tylko na moment. Jeden taki
z końca sali wstał i zaczął wymachiwać kapeluszem. Trochę
podpity był i prosto z roboty przyszedł, bo waciak miał na
grzbiecie i na nogach gumiaki. Zaczął mi się przyglądać,
świdrował oczami, przez mgiełkę zapewne, coraz bliżej
podchodził, bliżej aż poczułem jego oddech. Spojrzał mi w oczy i
z radością wypalił:
– Ludzie! Drwali nam tu
przysłali. Ja tego znam – wskazał na mnie – on z lasu, a teraz
artystę udaje. Zobaczymy, jaki z niego aktior?
Był to Waluś, bliski od
kieliszka Weterana. Widywałem ich razem. Przesiadywali pod kapliczką
Najjaśniejszej. Odprawiali egzorcyzmy, nawracali abstynentów,
którym z nimi nie było po drodze, a właśnie tędy przechodzili
koło kapliczki. Waluś nalewał do musztardówki i mówił, że od
tego wszystkich diabłów poniesie, daleko aż zabłądzą i nigdy do
nas nie wrócą. Niejeden przechodzący się napił i potem z diabłem
szedł do chaty. Waluś mówił, że po jednym diabeł w kółko
chodzi. Trzeba dwa przechylić, inaczej diabła się nie pozbędziesz.
Waluś usiadł w pierwszym
rzędzie i powiedział, że będzie miał wszystko na oku. Aby
przykrótko nie gadali i śpiewali z gardła, jak na pochodzie, bo tu
na sali sami przodownicy pracy. Kołchoz płaci za występ i on Waluś
nie odpuści społecznego grosza. Usiadł i po chwili zasnął.
Spektakl
ruszył i do końca nikogo już z krzesła nie podniosło. Nawet
wtedy, kiedy śpiewałem o biurokratach, a Arek udawał petenta.
Ludziska słuchali. Nigdy dotąd coś podobnego w klubie, na wsi
pegeerowskiej, takiego się nie działo. Miałem tego świadomość i
starałem się tylko jak mogłem widownię rozśmieszać. Po występie
owacji nie było końca. Podchodziła do nas młodzież. Pytali, skąd
my i kto nas takich rzeczy uczy. Pytali, czy zostaniemy aktorami i
czy szkoła, do której chodzimy, uczy tego wszystkiego. Arek
odpowiadał za nas wszystkich. Nie byłem już przy tym, bo wyszedłem
na dwór zaczerpnąć świeżego powietrza.
Poszedłem
nad rzekę. Płynęła sporym zakolem tuż na skraju wsi. Piaszczysta
droga, jedyna prowadząca przez wieś kończyła się w pobliżu
wysokich dębów. Tam też znajdował się malowniczy drewniany most.
Wąski, na szerokość konnego wozu, no może jeszcze trochę więcej,
piękny mostek, taki jak z popularnej piosenki. No więc mostek i nic
ponadto, na który teraz wchodzę i słyszę pracujące deski pod
moim ciężarem. Luźne deski, wyrobione od kół, przypominają mi
klawisze od fortepianu. Wydają dźwięki a ja je układam w melodię.
Jeszcze nie wiem, że kiedyś tutaj wrócę. I nie wiem też,
dlaczego przyszedłem na ten mostek. W noc i do tego bez towarzystwa.
Przyszedłem wiedziony przyszłością, instynktem, który właśnie
w tej chwili powiedział mi, że wrócę tutaj dokładnie za pięć
lat. Myśli moje myśli jak nurt tej niespokojnej rzeki, w ciemności
widzą wszystko, co oddalone, ale na razie tkwię w rzeczywistości i
staram się postrzegać wszystko, drobiny i monumenty, ważne i mniej
ważne. Bliskie i oddalone. Moje i obce.
(.....)
Jerzy Beniamin Zimny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz