Jan Palony
proletariusz
Mleko białe, butelka brudna, moje dłonie
w kajdankach,
kto mnie skuł
serce, wątroba, artykuł w gazecie,
Poznań z którego piję mgły poranne.
Poezja o której nic nie wiem,
jest muzyką biegnąca z szańców.
Kamienie, znam ich przeszłość.
Gleba czuje moje nasienie.
Taka jędrna, otwarta i mokra.
wiadomość
Rano telefon z porodówki:
robolu jesteś ojcem,
dostaniesz rodzinne.
Po drodze bar Zagłoba.
koledzy robią zrzutę
na pieluchy z tetry.
Bez przysłony
Czytam nerkrologi w Głosie Wielkopolskim,
ostatnio kupiłem Bez Przysłony
pismo rozdawane w fabryce,
robotnicy piszą, a potem ich wieszają
na murze o czwartej rano.
Na kolejną rocznicę odrodzenia ktoś mówi
że jedyne, co może dać ojczyźnie
to wiersze, pisane z potrzeby serca.
A to serce ledwo dyszy. na nocnej zmianie.
Po nocnej zmianie
Mietek skrzypi po piwie
nie dostał premii, za co kupi
węgiel. Dziewczyna nie
chce bez gumy, po nocnej zmianie
polska jest inna.
Sen w dzień to jałowy przebieg
i jakby potrącenie z pensji.
Wieczorem wyjdę obejrzeć
świt, kiedy zapalą neon na Arkadii.
Syzyf u Augiasza na służbie
Nie wszędzie jest winda,
i bite trakty, czasem w błocie
po schodach taszczę
kosze z butelkami, jakbym
urągał Syzyfowi i kpił z Augiasza;
za karę mi idzie.
Nie wszędzie są ludzie
i miejsca do zasiedlenia.
Bez trudu nie ma domu
i miłość sama niczego nie umości
Wczoraj widziałem kobietę
z płaczem, i mężczyznę widziałem
na moście. Oboje w dwóch
różnych miejscach
to samo mieli gorzkiego na sercu..
Z mojego powodu tylko uciekają wróble.
Widok z deski
Staruszka pamięta Piłsudskiego
a nie wie, że jest piątek,
i wszyscy trzepią dywany
i myją okna. W niedzielę przyjmie
ciało boże, może ostatni raz.
Wyjrzy przez okno aby nie zapomniał
o niej świat.
Pogrzeb mamy
Pochowałem mamę, nic więcej
się nie wydarzyło, aby mnie dobić.
I nikt mi nie podał ręki,
nie chciał iść za mną, bo iść za mną
trzeba bez słowa, i jeszcze
innym zamykać usta, kiedy plują
na proletariat, który stworzyli sami.
Pochowałem mamę i przestałem
milczeć. Jeśli co mam jeszcze do
stracenia, to ten dzień zdobiony
spojrzeniami kamiennych twarzy.
Będą kiedyś rzucone na szaniec.
Łopata
Bez łopaty nie potrafię jeść chleba.
Brudna od gleby, od kopania grobów,
i fundamentów. Narzędzie wielkiej
budowy, trafia do poezji ze styliskiem.
Rdza pamięta błota Mogiły, szczerby
trasę Hetmańską. Trzonek służył
dłoni, na nim pozostały odciski, linie
papilarne przodowników pracy. Jest
sierpień wyją syreny w fabryce łożysk.
tocznych. Zacierają się tryby socjalizmu.
Targi
Pewuka, Wieża Górnośląska. Tak, w Poznaniu
jest wieża z węgla,
i ludzie ogrzewają się,
i dzieci rysują na murach- wolność-
węglem.
Przed wojną był tu cmentarz
Świętomarciński, gdzie są szczątki
Hipolita Cegielskiego, nikt nie wie.
Karuzela
Przyjechała karuzela na Dębiec,
będą krążyć mieszkańcy,
i muzyka będzie z blaszanych głośników.
Kupię ci pierścionek z oczkiem,
korale czerwone.
Aż do nocy skrzypieć będą łańcuchy.
Potem już tylko brama piekieł
i sosnowe łóżko. O tym w wierszu
będę milczał, przyrzekam. Ale zaśpiewam
rankiem przy roznoszeniu mleka
i to mleko będzie słodsze.
Zabawa w wojnę
Dzieci bawią się w wojnę
karabiny z drewna
granaty z puszek. W rozwalonym
budynku są jeszcze kawałki murów,
schody do piwnicy, w pomieszczeniach
okienka strzelnicze. Nikt nie chce
umierać, wszyscy pragnąć żyć
dla kraju, dla tej ulicy na której
życie zaczyna się od konnego wozu
z chlebem. O świcie kopyta
zwiastują nowy dzień.
Po nich rusza muzyka i nadlatują
wróble, symbol wysypki
powojennego rocznika.
Dziewczyna
Moja dziewczyna będzie
ale jeszcze mam dużo do zrobienia,
nie chcę aby kładła się spać
beze mnie, albo wysyłała paczki
na adres cyfrowy.
Kraj jest świetlicą
czytamy i pijemy kawę turek,
nikt o nic nie pyta,
bo odpowiedź jest brzytwą.
Czekamy świtu o nazwie jutrzenka
oby nie była ślepa jak jej matka-Aurora.
Sen tropikalny
Miałem sen o Ameryce,
że leży sobie i pali cygaro kubańskie,
ja palę klubowe
z bożej łaski, a jedyny ocean
to emaliowana wanna.
Wyprawy dalekomorskie piórem
są niebezpieczne. Podobnie
jazda rowerem marki Mesko
ulicą Zwierzyniecką.
Małe zoo przyświeca dżungli
która za płotem
jest w porze deszczu.
Zenitalne jedynie moje genitalia.
Kwiecień, plecień
Imieniny patrona, pójdę świętować
grać w zielone. Będzie picie, będzie
modlitwa za porzuconych, przepadłych.
Zamiar nie zawsze dociera
chęci są lotne, i jeszcze w mgławicy
trzeba wybierać, wszystko co chroni
przed upadkiem. Mój Poznań ma
dyfteryt na wiosnę. Od pewnego czasu
zżerany przez mole muszę płukać
gardło. Świeże mięso na ulicy,
śpiewają sukienki o swoich ciałach
a ja głupszy ich wdziękiem, słyszę
tylko westchnienia kolan o czułą rękę.
Jakby w imię tego zesztywniał mi palec.
1 maja
W maju zawsze pochód,
festyn dookoła Areny, poeci
pod parasolami,
ludzie w kółko chodzą z balonami.
Upatrzyłem sobie dziewczynę,
pies ma ochotę na parówkę,
biedronka na sukienkę w kwiaty.
Rumieni się słońce
bledną afisze pochwalające robotę,
trzeba to oblać, bo jak nie, to
zjawią się mole gryzące
i Sahara się zjawi paląca
i dziewczyna nie puści oka
które potoczy się aleją,
a ja za nim jak dziecko.
Geografia
Ulica Głogowska w Poznaniu
prowadzi w kierunku Wrocławia
i Zielonej Góry, przez Stęszew,
Wolsztyn. Maluchem dwie godziny
do Bachusa, na Psie Pole, trzy.
Geografia roznosiciela mleka
jest krucha. Mylą się kierunki
tylko piętra zawsze prowadzą do
nieba, asfalt jest piekielny,
rowy jak groby z krzyżami, co
kilometr pali się znicz. Jadę zda się
alejką cmentarza, do Strykowa.
Szkolenie BHP
Piwo bez piany to poezja bez puenty
i dziewczyna bez korali.
Służę radą skacowanym poetom
lepiej pić pod akordeon
szybciej paruje denaturat.
Nie jest na kartki,
i miłości nie trzeba wycinać nożyczkami
i o chleb się modlić nocami,
(dziesiąty stopień zasilania żarówki)
trzeci stopień skażenia nerwów,
(wiersz bluźni na demokrację) wtedy.
I nie kłamie. A powietrze uchodzi z płuc
nasiąknięte opiłkami metalu.
Bóg mi radzi zdjąć kajdany.
A ja pytam, które. Te z Wersalu?
Pytanie bez odpowiedzi
Trzeba się modlić.
Modlitwa to jutro, pojutrze i dalej
aż do krzywizny nieba.
O jeden cal zawsze jesteśmy tutaj,
mrugnięcie powieką
strzepanie popiołu z papierosa.
Mówią mi dotykaj,
próbuj- wtedy będziesz naprawdę.
A co we śnie, pytam.
Dotykają mnie palce niewidoczne.
W przebudzeniu radość.
W uśmiechu kawałek słońca
płacz zawsze zlizuje gorycz.
Jeśli wątpliwe jest jutro
co zatem na spokój i trwałość.
Wiara odpowiadam- święty jej spokój.
Radość o północy (nie mylić z porankiem)
Pić bez zagrychy to kochać od góry
do talii. Wczoraj kochałem w tramwaju
aż do pętli. I jeszcze dalej,
na krześle przy kolacji i w wannie.
Kochałem jak głupi obraz w pamięci.
Wiersz od tego ma wypieki
kilka wersów się zbuntowało
jedna metafora zasłabła, a strofy
skłócone jak sąsiadki z piętra
przez judasza obserwują klatkę
za każdą postacią jak roztwór obojętną.
Albo kwaśną z grymasem na półpiętrze.
Moja młodość wierci się w windzie.
A kiedy gaśnie światło jestem jak pędrak
poszukujący ofiary w rozkładzie.
Wielki balon
Bruno mówi że przyjdzie straszyć
ja nie muszę i za żywota uciekają ode mnie
a co dopiero po śmierci.
Podchodzę do stolika, facet kończy kotleta
w ubikacji ustępują mi miejsca
nawet we śnie jest luźno, puste pociągi
i magazyny spożywcze, na stawach
rybnych hula wiatr, borsuki marzną
na skóry, na eksport. Uciekam stąd
aby przede mną nie uciekali.
Przestaję pić bo inni z suchot umierają.
I kochać się wstrzymuję na czas kiedy
inni zechcą umoczyć, choć na chwilę.
Inaczej pęknie ten balon dymany przez
lata. A ja chcę jeszcze trochę polatać.
Sen
Najkrótsza droga do nieba prowadzi
przez Mosinę. Wymyślam zakończenie
sztuki w dwóch odsłonach:
życie, robota. I epilog- sterta śmieci
(nie złomu Borowskiego)
czy innego żelastwa, które się wala po
budowach. Albo zwykły tapczan
po umrzyku, krzesło bez jednej nogi.
Przedmioty użyteczne a jednak odłogi.
Tak i ja zbyteczny. Gdzieś wyląduję
pod niebem. I będzie mi do twarzy
w tej scenerii. I śmierć nie będzie miała
wiele do roboty. Ze mną.
Linia numer dwa, szósta trzydzieści
Dziewczyna codziennie rano zmierza Kosynierską
w kierunku Głogowskiej. Z okna ją poznałem
dotknąłem w tramwaju niby przypadkiem.
Odtąd wstaję rano punktualnie,
dokładniej się golę, smaruje kremem usta
nie daj boże coś brudnego wypłynie
albo słowa się zbuntują i pomyjami chlusną.
Ale ja przecież nie Bursa ani inny buntownik.
Jak co piękne to chwalę
biorę za wzór i wrzucam do wiersza
Nawet po brudnej robocie, albo ciepłym
piwsku- potrafię się wyzwolić.
Kajdany to żadne, mimo że przyciasne.
Ale czując bliskość dziewczęcego ciała,
modlę się o ciżbę, wieczne prasowanie.
a nawet tarlisko. I w nim umieranie.
Wszystko
Moje wszystko, tam za oknem.
Dziurawe, pełne rysów, pęknięć.
Moje pół pod stopami. Odrobina
powietrza wystarczy aby podnieść
kamień. Duży, ociekający krwią.
W ciszy rośnie dąb, a podczas
burzy poezja chwyta pioruny, deszcz
wsiąka w metafory. Nie pragnę
niczego więcej. Może orlego pióra
na biurku przy atramencie. Albo
kropelki szczęścia kiedy piszę: nie mam,
Całość z kominów i piwnic.
Tutaj będę szczytem, dla równin i dolin.
Może poezja weźmie mnie za rękę,
chłopca który chciał opisać na rzece
przerębel. I utonął.
Ozon
Nocna burza trafi do wiersza rano
z bułką i mlekiem w ogrodowej altanie
do pracy nie pójdzie i na spacer z psem
zebrana ładunek po ładunku w głowie
będzie czynić spustoszenie nadal
aż pęknie jedna z żył i wycieknie z krwią
każde wyładowanie, błysk każdy
w wierszu nic nie ostanie tylko sierść.
Film niemy z muzycznym podkładem
Naucz mnie ostatniej gry, bez kart i kości
powiedz bez żalu dokąd mi iść
prawda nigdy nie była ze mną,
rośliny przedmioty użyteczne
są, ale nie ma powodu aby je brać pod
rozwagę, nowe treści bolą,
sny przychodzą nie chcą zagościć.
do wczoraj papier miał moją twarz
pojawiało się słońce jakby chciało
mieć wgląd do moich wnętrzności
do głowy nie zajrzy nawet martwy ptak
za oknem seans z dwojgiem młodych
ona z pamięci on z przyszłości.
karabiny z drewna
granaty z puszek. W rozwalonym
budynku są jeszcze kawałki murów,
schody do piwnicy, w pomieszczeniach
okienka strzelnicze. Nikt nie chce
umierać, wszyscy pragnąć żyć
dla kraju, dla tej ulicy na której
życie zaczyna się od konnego wozu
z chlebem. O świcie kopyta
zwiastują nowy dzień.
Po nich rusza muzyka i nadlatują
wróble, symbol wysypki
powojennego rocznika.
Dziewczyna
Moja dziewczyna będzie
ale jeszcze mam dużo do zrobienia,
nie chcę aby kładła się spać
beze mnie, albo wysyłała paczki
na adres cyfrowy.
Kraj jest świetlicą
czytamy i pijemy kawę turek,
nikt o nic nie pyta,
bo odpowiedź jest brzytwą.
Czekamy świtu o nazwie jutrzenka
oby nie była ślepa jak jej matka-Aurora.
Sen tropikalny
Miałem sen o Ameryce,
że leży sobie i pali cygaro kubańskie,
ja palę klubowe
z bożej łaski, a jedyny ocean
to emaliowana wanna.
Wyprawy dalekomorskie piórem
są niebezpieczne. Podobnie
jazda rowerem marki Mesko
ulicą Zwierzyniecką.
Małe zoo przyświeca dżungli
która za płotem
jest w porze deszczu.
Zenitalne jedynie moje genitalia.
Kwiecień, plecień
Imieniny patrona, pójdę świętować
grać w zielone. Będzie picie, będzie
modlitwa za porzuconych, przepadłych.
Zamiar nie zawsze dociera
chęci są lotne, i jeszcze w mgławicy
trzeba wybierać, wszystko co chroni
przed upadkiem. Mój Poznań ma
dyfteryt na wiosnę. Od pewnego czasu
zżerany przez mole muszę płukać
gardło. Świeże mięso na ulicy,
śpiewają sukienki o swoich ciałach
a ja głupszy ich wdziękiem, słyszę
tylko westchnienia kolan o czułą rękę.
Jakby w imię tego zesztywniał mi palec.
1 maja
W maju zawsze pochód,
festyn dookoła Areny, poeci
pod parasolami,
ludzie w kółko chodzą z balonami.
Upatrzyłem sobie dziewczynę,
pies ma ochotę na parówkę,
biedronka na sukienkę w kwiaty.
Rumieni się słońce
bledną afisze pochwalające robotę,
trzeba to oblać, bo jak nie, to
zjawią się mole gryzące
i Sahara się zjawi paląca
i dziewczyna nie puści oka
które potoczy się aleją,
a ja za nim jak dziecko.
Geografia
Ulica Głogowska w Poznaniu
prowadzi w kierunku Wrocławia
i Zielonej Góry, przez Stęszew,
Wolsztyn. Maluchem dwie godziny
do Bachusa, na Psie Pole, trzy.
Geografia roznosiciela mleka
jest krucha. Mylą się kierunki
tylko piętra zawsze prowadzą do
nieba, asfalt jest piekielny,
rowy jak groby z krzyżami, co
kilometr pali się znicz. Jadę zda się
alejką cmentarza, do Strykowa.
Szkolenie BHP
Piwo bez piany to poezja bez puenty
i dziewczyna bez korali.
Służę radą skacowanym poetom
lepiej pić pod akordeon
szybciej paruje denaturat.
Nie jest na kartki,
i miłości nie trzeba wycinać nożyczkami
i o chleb się modlić nocami,
(dziesiąty stopień zasilania żarówki)
trzeci stopień skażenia nerwów,
(wiersz bluźni na demokrację) wtedy.
I nie kłamie. A powietrze uchodzi z płuc
nasiąknięte opiłkami metalu.
Bóg mi radzi zdjąć kajdany.
A ja pytam, które. Te z Wersalu?
Pytanie bez odpowiedzi
Trzeba się modlić.
Modlitwa to jutro, pojutrze i dalej
aż do krzywizny nieba.
O jeden cal zawsze jesteśmy tutaj,
mrugnięcie powieką
strzepanie popiołu z papierosa.
Mówią mi dotykaj,
próbuj- wtedy będziesz naprawdę.
A co we śnie, pytam.
Dotykają mnie palce niewidoczne.
W przebudzeniu radość.
W uśmiechu kawałek słońca
płacz zawsze zlizuje gorycz.
Jeśli wątpliwe jest jutro
co zatem na spokój i trwałość.
Wiara odpowiadam- święty jej spokój.
Radość o północy (nie mylić z porankiem)
Pić bez zagrychy to kochać od góry
do talii. Wczoraj kochałem w tramwaju
aż do pętli. I jeszcze dalej,
na krześle przy kolacji i w wannie.
Kochałem jak głupi obraz w pamięci.
Wiersz od tego ma wypieki
kilka wersów się zbuntowało
jedna metafora zasłabła, a strofy
skłócone jak sąsiadki z piętra
przez judasza obserwują klatkę
za każdą postacią jak roztwór obojętną.
Albo kwaśną z grymasem na półpiętrze.
Moja młodość wierci się w windzie.
A kiedy gaśnie światło jestem jak pędrak
poszukujący ofiary w rozkładzie.
Wielki balon
Bruno mówi że przyjdzie straszyć
ja nie muszę i za żywota uciekają ode mnie
a co dopiero po śmierci.
Podchodzę do stolika, facet kończy kotleta
w ubikacji ustępują mi miejsca
nawet we śnie jest luźno, puste pociągi
i magazyny spożywcze, na stawach
rybnych hula wiatr, borsuki marzną
na skóry, na eksport. Uciekam stąd
aby przede mną nie uciekali.
Przestaję pić bo inni z suchot umierają.
I kochać się wstrzymuję na czas kiedy
inni zechcą umoczyć, choć na chwilę.
Inaczej pęknie ten balon dymany przez
lata. A ja chcę jeszcze trochę polatać.
Sen
Najkrótsza droga do nieba prowadzi
przez Mosinę. Wymyślam zakończenie
sztuki w dwóch odsłonach:
życie, robota. I epilog- sterta śmieci
(nie złomu Borowskiego)
czy innego żelastwa, które się wala po
budowach. Albo zwykły tapczan
po umrzyku, krzesło bez jednej nogi.
Przedmioty użyteczne a jednak odłogi.
Tak i ja zbyteczny. Gdzieś wyląduję
pod niebem. I będzie mi do twarzy
w tej scenerii. I śmierć nie będzie miała
wiele do roboty. Ze mną.
Linia numer dwa, szósta trzydzieści
Dziewczyna codziennie rano zmierza Kosynierską
w kierunku Głogowskiej. Z okna ją poznałem
dotknąłem w tramwaju niby przypadkiem.
Odtąd wstaję rano punktualnie,
dokładniej się golę, smaruje kremem usta
nie daj boże coś brudnego wypłynie
albo słowa się zbuntują i pomyjami chlusną.
Ale ja przecież nie Bursa ani inny buntownik.
Jak co piękne to chwalę
biorę za wzór i wrzucam do wiersza
Nawet po brudnej robocie, albo ciepłym
piwsku- potrafię się wyzwolić.
Kajdany to żadne, mimo że przyciasne.
Ale czując bliskość dziewczęcego ciała,
modlę się o ciżbę, wieczne prasowanie.
a nawet tarlisko. I w nim umieranie.
Wszystko
Moje wszystko, tam za oknem.
Dziurawe, pełne rysów, pęknięć.
Moje pół pod stopami. Odrobina
powietrza wystarczy aby podnieść
kamień. Duży, ociekający krwią.
W ciszy rośnie dąb, a podczas
burzy poezja chwyta pioruny, deszcz
wsiąka w metafory. Nie pragnę
niczego więcej. Może orlego pióra
na biurku przy atramencie. Albo
kropelki szczęścia kiedy piszę: nie mam,
Całość z kominów i piwnic.
Tutaj będę szczytem, dla równin i dolin.
Może poezja weźmie mnie za rękę,
chłopca który chciał opisać na rzece
przerębel. I utonął.
Ozon
Nocna burza trafi do wiersza rano
z bułką i mlekiem w ogrodowej altanie
do pracy nie pójdzie i na spacer z psem
zebrana ładunek po ładunku w głowie
będzie czynić spustoszenie nadal
aż pęknie jedna z żył i wycieknie z krwią
każde wyładowanie, błysk każdy
w wierszu nic nie ostanie tylko sierść.
Film niemy z muzycznym podkładem
Naucz mnie ostatniej gry, bez kart i kości
powiedz bez żalu dokąd mi iść
prawda nigdy nie była ze mną,
rośliny przedmioty użyteczne
są, ale nie ma powodu aby je brać pod
rozwagę, nowe treści bolą,
sny przychodzą nie chcą zagościć.
do wczoraj papier miał moją twarz
pojawiało się słońce jakby chciało
mieć wgląd do moich wnętrzności
do głowy nie zajrzy nawet martwy ptak
za oknem seans z dwojgiem młodych
ona z pamięci on z przyszłości.
(publikacja za zgodą autora)
Wtedy tak nie umiałem. Co ciekawe daleko tym wierszom do "gazetowej poetyki" nowofalowej. Bardzo surowe, ale dzięki temu wygrywają. Przeczytałem i jakbym się obudził w złym śnie.
OdpowiedzUsuńSzacun
Dzisiaj Twoje 67 urodziny były okazją do poczytania Twoich wierszy - i tych tutaj i tych, które mam w domu. Twoje metafory powalają na kolana. Pomyślałem nawet, że powinieneś dostać Nobla.
OdpowiedzUsuńZdrowia życzę dobry człowieku.
Wiesiek.