Poeta pracuje albo jest na zasiłku, pobiera socjal, zbiera złom, butelki, siedzi za biurkiem, i nie żyje z poezji, ma dla niej litość- taka słabiutka w konfrontacji z egzystencją wymagającą środków na przeżycie. Poeta jest dzieckiem, dlatego nie porzuca poezji, od czasu do czasu gdzieś wyjeżdża, zmienia miejsce zamieszkania, partnera, wkurza się na wszystko, niekiedy postanawia umrzeć. Wtedy mówią, że wariat, albo krucha z niego była istota, taki nieprzystosowany, biedny był, bo to poeta, a bogatych poetów nie ma.
Jestem w drodze z Darłowa do Poznania, droga wiedzie pośród zdziczałych pól, gdzieniegdzie obsiane, tu i ówdzie siedliska, mniej i bardziej okazałe domy, większość jednak to bloki wiejskie, obecnie wspólnoty byłych pracowników gospodarstw rolnych państwa. W słońcu przyroda ma najwięcej do powiedzenia, poeta niezależnie od pogody, uśmiecha się albo płacze. Niekiedy wkurwia na wszystko co pod ręką, złorzeczy przedmiotom, widokom, a najczęściej drodze, tej namacalnej i tej w przenośni. Gdyby mieć na uwadze drogę, jako poeta jeździłbym tylko odcinkiem Bobolice- Polanów. Tam droga gładka jak stół, żadnych wgłębień, w lasach nie zauważyłem wysypisk śmieci, a przecież ludziom tutaj się nie przelewa. Czysta poezja- ta droga, umajona szpalerami wiekowych drzew, cały przekrój gatunków, z wiązami włącznie. Chce się pisać nawet podczas jazdy, zatrzymanie grozi długim pobytem, a to już poemat i całkiem blisko do prozy poetyckiej, obszernej jak zbiornik wodny w Żydowie. Czystej jak schnąca bielizna w ogrodzie, przy którym skromna chatka, a w niej pewnie młody poeta pisze swoje strofy oddalone od miasta, ale bliższe niebu na którym, pojawiły się pojedyncze bociany. Tak, w piątek ;pod wieczór nisko krążyły, a w ich locie dostrzegłem radość, że nareszcie wypatrzyły swoje gniazda po długiej podróży. Chce się żyć, nawet za kierownicą, i takie widoki oglądać z zaskoczenia, bo to nic innego tylko prawdziwa poezja, podawana na tacy. Trzeba tylko po nią sięgnąć, jeśli nie teraz, to jutro, pojutrze, a nawet później, bo na nią nigdy nie jest za późno.
Kiedy robi się szaro, widoczność jest najgorsza, czyli nijakość znana poetom, ni to biel, ni to czerń, ni to słowo ni to bełkot wydostające się przez zaciśnięte usta. A trzeba jechać dalej, i potem jeszcze dalej w mrok, coraz gęstszy. Ten mrok w pojedynku z księżycem jednak przegrywa. I znów jaśniej, ale już nie ta szarość, i coraz ostrzejsze światła domostw, jakby w nich robiło się tłoczniej, i sprawy minionego dnia, szły w zapomnienie, albo uderzały w człowieka nawet we śnie. Do rana wszystko ucichnie, aby powstać z jeszcze większym ciężarem, bo to co minione, jeszcze nie zapomniane, i nowe pojawia się lecz nie zawsze z uśmiechem. Trzeba umieć równoważyć przeciwności, tak jak to robi przyroda i bociany, zawsze w tym samym kierunku, ten sam dach nad głową, pokoleniami. Wierne widokom, chociaż mogą wybierać, co rusz to lepsze miejsca. Jednak tego nie robią.
Jerzy Beniamin Zimny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz