niedziela, 20 maja 2012

Gromnica (5)


Na święto wojska dostałem awans. Też mi wielka rzecz – belka na naramienniku? A jednak to stopień wyżej w tej kompanijnej hierarchii. Za co ten awans dostałem mogłem się tylko domyślać, bo komentarzy na ten temat nie było. Odczytano rozkaz dowódcy. Pogratulowano. A po defiladzie poszliśmy na przepustkę. Jedni trochę popić, inni podrywać dziewczęta, a ja nie wiem, po co poszedłem. Miałem tylko ochotę na kawę i trochę po paradować po mieście z belkami na ramionach. Zasmakować uczucia oddawania honoru tym wszystkim, którzy bez belek zjawiali się na mojej drodze. A takich dzisiaj na mieście było wielu. W towarzystwie Franka, górnika z Wałbrzycha, obelkowanego jak ja, ruszyłem włóczyć się po mieście. Najpierw poszliśmy na rynek, który znajdował się za mostem. Rynek swą świetność miał za sobą. Ruiny paru kamienic przeznaczone do rozbiórki wykorzystali filmowcy. Kręcono tu moment zdobywania prawobrzeżnej Warszawy. Nadarzyła się, więc okazja pozbycia się tych ruin w sposób spektakularny bez użycia spychaczy. Skutecznie zrobiły to czołgi, zwalając mury, oraz ładunki wybuchowe, detonowano podczas kręcenia zdjęć batalistycznych.
W „Piastowskiej” z Frankiem wypiliśmy po piwie.
– Dobra knajpa – mówię do kolegi – czysto tu i kelnerki przychodzą do stolika. Nawet są grzeczne. Franek mówi, że bywał w lepszych, a i kelnerki widywał ładniejsze od tych tutaj? Ja mu na to, żeby się lepiej przyjrzał, bo do końca służby innych nie ujrzy. Chyba, że zmienimy knajpę, ale w mieście lepszej nie ma, może w kasynie, ale tam inni je podziwiają, nie tacy jak my, z jedną belką i w dodatku ty, Franiu, z takim wzrostem?
Franek się żachnął na moje słowa, złości nie wyraził tylko spojrzał mi w oczy i z dumą odrzekł:
– To od chodzenia pod niskim stropem i pracy na kolanach. U nas są niskie złoża, węgiel koksujący, bracie. Inaczej nie da się fedrować, tylko po kolanach.
– To jakbyś się podczas pracy modlił? – zauważyłem.
– Żebyś wiedział. Ileż to razy podczas walenia kilofem odmawiałem zdrowaśki. Setki. Mówię ci. Setki razy. I cały wychodziłem na wierch. Czarny, bo czarny. Ale zdrów i cały.
– Powiedz mi Franiu – przyszła na myśl pewna wątpliwość – powiedz mi jak to jest? Jedni idą do kopalni, aby nie iść do wojska, a ty górnik, trafiłeś do wojska. Jak to możliwe?
– To proste, chociaż nikomu się nie zwierzam. Tobie powiem, ale zachowaj to dla siebie!
I Franek mówił, że służba w wojsku to wczasy w porównaniu z pracą w kopalni. Stres na każdym kroku. To ciągłe myślenie, że może to jutro. Może jutro to nastąpi.
– I tak dzień za dniem, zjazd, powrót. A na wierchu oddech, że jakoś dzisiaj się udało. Nie wytrzymałem – mówi prawie z płaczem – teraz wiem, że żyję i jutro też żyć będę!
– A po wojsku, co? – wtrąciłem się – nie wrócisz do kopalni?
– Na razie o tym nie myślę, ale trzeba będzie się zastanowić, trzeba będzie.
Z Frankiem byłem blisko, mimo że pochodził z innych stron. Łączyła nas miłość do muzyki. On grał na gitarze i ja grałem. On akordy, a ja solówkę. Jak grywaliśmy wieczorami to na kompani jakby święto było. A kawałki tośmy dobierali najlepsze. Za serce brały nawet naszych zatwardziałych zwierzchników. Przychodził taki z natury ze złością, ale jak mu do ucha weszło nasze granie, to pytał jak długo zamierzamy tak grać. My, że krótko. A on – nie krótko, tylko aż do capstrzyku. I ani minuty krócej! I graliśmy. Aż do snu, a niekiedy i dłużej.
Frankowi przyszło lepiej żyć. Tęsknił wprawdzie za swoją dziewczyną, która tam na Białym Kamieniu zostawił. Ale pisywał do niej. Często pisał i coraz rzadziej dostawał odpowiedzi. W końcu przestał pisywać i wcale się tym nie zmartwił. Mało tego chodzi po świecie? – Mówił. Ja mu przytakiwałem. Miał we mnie sojusznika i spowiednika zarazem. Masz farta- mówiłem – jak w tej komedii: „Szczęście Frania”. Graliśmy to w internacie. Pokrótce opowiedziałem Franiowi fabułę, a on już potem nic innego nie robił tylko za dziewczynami latał. Nie ta, to inna – mówił. Po każdym niepowodzeniu to mówił. I nigdy nie był już smutny. Ja zresztą też.
Udało się mnie, udało Franiowi. O filmowcach już wspomniałem. Franio za to, pojechał latem na wieś, na Pomorze Środkowe. Wojsko pomagało rolnikom przy żniwach. Potrzebna była łączność. Wypadło na radiostację, na której służył Franio. Pojechali. A w plutonie chłopaków zazdrość brała.
– Będą jak na wczasach – mówiono. Albo jeszcze lepiej. Tam pełno jezior, a w lasach grzyby jak kapusta na grządce. Co tam grzyby. Do lasu to Franio z jaką dziewuchą pójdzie?
– Na wsi mundur to nie to samo, co waciak i jeszcze w butach gumowych – dodałem – wiem, co mówię. Sam byłem na wsi i wiem jak to jest. Jak raz do lasu pójdziesz, to zawsze będziesz chodził. U was na Śląsku – zwróciłem się do Ewalda – takich lasów nie ma. Jak wy to mówicie? Dziouchy? No, więc z tymi, dziouchami synki na hałdy chodzą? W białych koszulach, mimo że tam sadzy tyle, co w piecu. Dobrze mówię? Ewald. Mom rację?
Ewald skinął głową i dodał jeszcze:
– Ja. Oblec biało koszula to rychtyk u nos. Kaj indziej to jo nie wiem jak jest. A o szczewikach toś zapomnioł? Glancujemy je jak lustro. Jak żech był bajtlem, to mi starzyk glancowali? Terozki, glancuje sam.
Ja tam rozumiałem śląską gwarę, bo z domu wiele niemczyzny wyniosłem, ale gorzej było z chłopakami, którzy pochodzili z kongresówki albo z terenów jeszcze dalej na wschód. Jaja były jak berety. Tak to określił Henio z Chwaliszewa. On to zawsze miał radochę jak taki np. Ewald zwracał się do kresowianka, z powagą, a ten usta otwierał, powietrze łapał i słów nie wypluwał tylko ślinę, na znak, że coś z nim nie tak, a to, co Ewald mówi, to on rozumie, ale nie będzie komentował, bo to święta prawda. Raz Ewald miał służbę na kompanii. Wieczór. Normalnie. Szedł taki jeden z młodszego rocznika do ubikacji. Ewald mówi do niego, żeby znalazł jakieś wiadro i przyniósł luftu. Chłopak stoi. Nie wie, o co chodzi, ale nie śmie zapytać, co to takiego ten luft? Rusza w poszukiwaniu wiadra. Mija parę minut, w końcu zasapany taszczy na górę węgiel. Jest luft! Melduje. Wedle rozkazu!
Siedzimy więc w tej „Piastowskiej” a Franio wraca do żniw.
– Na początku to fajnie było. Roboty na radiostacji tyle, co nic. Dwa razy dziennie seans. Wywołanie, odpowiedź. Czasem jakaś depesza do odbioru. Czasem coś do nadania. Takie tam potrzeby, z cyklu – przywieźcie albo zabrakło. Nic ważnego. Potem zaczęła się nuda. Chłopaki chodzili w pole a my – plaża, w gaciach z twarzą do słońca. Wieś jak wieś. Kołchoz. Naród z repatriacji, ale nie zbieranina. Mówili, że całą wsią ich wysiedlili. I obcych tutaj u nich nie ma, znaczy się sami swoi. Dobrze to i źle. Tak sobie pomyślałem. Bo to jak w rodzinie, najwięcej waśni. No, więc jak już mówiłem, nuda była, bo po pracy nie było gdzie wyjść. Jedna gospoda. Słowem – przestrzeń i horyzont nad polami. Nie nad lasami. A do jeziora parę kilometrów. Mówię ci, nie miałem pomysłu na ten czas, który tam niby wolny był. Może ta wolność tak mną wstrząsała, że zacząłem sobie popijać wino. Cichaczem, aby stary nie widział zachodziłem do sklepu i raz po drodze jak już z winem szedłem, taka jedna pasła krowy przy drodze. Jola jej było, jak tej w cywilu. Tej, co przestała pisać. Pamiętasz chyba? No, więc ta pasterka jakem tak szedł to mi ręką pomachała a ja do niej zboczyłem, z tym winem, z tym winem, do niej rozumiesz? Potem pytasz, co było? Potem to ja sam nie wiem, bo ona nie piła a ja ponoć sam to wino w siebie wlałem i spałem na miedzy, nie wiem jak długo, aż do jej odejścia, bo krowy od ciężkich wymion tak ryczały, że musiała je pognać do zagród, a mnie samego na miedzy nie śmiała pozostawić. Wyspałem się przy dziewczynie. Rozumiesz? Jaki ze mnie ciołek? Ale upał był, a to wino to jakby podwójnie mnie uderzyło a ja myślałem, że to na widok dziewczyny tak mnie serce zmogło.
Do sklepu przestałem chodzić, niby szedłem, bo po drodze ta pasterka codziennie była ze swoimi krowami a ja już przy niej nie spałem tylko takie wizje snułem, że ona miała ochotę oczy zamknąć i pojechać ze mną tam gdzie ja już byłem a ona dopiero ze mną tam będzie. Byliśmy tam każdego dnia, tu na tej miedzy a jakby naprawdę. Ona to już była przekonana, że my tam jesteśmy. I ja byłem przekonany, że tutaj nas nie ma. Nie widzą nas – mówiłem – bo tutaj nas nie ma. A jak tutaj nas nie ma i nikt nas nie widzi, to możemy robić wszystko co nam się rzewnie podobna. I tak robiliśmy. Mówię ci, tak robiliśmy.
Franek opowiadał a ja słuchałem. I widziałem to wszystko. Widziałem więcej. Widziałem dalej. On przestał opowiadać, a ja widziałem dalej. Potem ja mówiłem, ale Franek już nie słuchał. Zamyślony. Daleko był. Gdzieś na północy. A potem wrócił chyba do kopalni. I na Biały Kamień. Bo z oczu popłynęła mu łza. Nie wiedział, dokąd teraz wróci? Czy do kopalni, czy tam na północ, a może jeszcze gdzieś, gdzie nie wie na razie, co teraz ze sobą zrobić?
– Na północ nie pojadę – przerwał nasze milczenie – chociaż ta pasterka pisze?
– Nie pojedziesz do niej po wojsku?
– Nie. Chyba, że ona stamtąd się ruszy. Bo tam nie mogę się pokazać. Żaden wojak tam się nie pokaże. Mówię ci, przez parę lat oni tam nie wpuszczą do wsi wojska!
I Franek zaczął mi opowiadać jak to na wsi we żniwa było. A raczej jak się te żniwa skończyły. Dla nich, wojaków i dla mieszkańców tej malowniczej wioski.
Na zakończenie żniw urządzono w remizie zabawę. Ja z moją pastereczką nie mogliśmy się tam pokazać. Nikt nas nie widział razem, bo to jak wiesz, po kryjomu bywaliśmy i do wsi głupio a i ze strachu pójść nam było. Ona jeszcze taka młoda od nauk nie odeszła, do pełnoletności jesień i cała zima, dopiero na wiosnę panią będzie, tak jej to ojciec wbił do głowy i o chłopakach nie chce słyszeć. Nie byłem, więc na tej zabawie. Wszyscy poszli a ja zostałem na radiostacji. Trochę mi muzyka humor poprawiła, którą wyłapałem na jakiejś obcej stacji. Potem posłuchałem pajęczarzy, coś tam rozprawiali o lekach, że niby są potrzebne jakiemuś dziecku. Zgłosił się jakiś Anglik, nadał, że może pomóc, ale nie wiedział jak przesłać. Ktoś potem się włączył i skierował Anglika do placówki LOT-u. Stanęło chyba na tym, bo skończyli seans. Potem w eterze było tak tłoczno, że wróciłem do muzyki i przypomniałem sobie o winie, które przytaszczył w papierowym worku nasz kierowca. Było tego wina z dwadzieścia butelek. Nie ukradł. Przysięgał, że czyste to wino. Jak czyste to wypiłem sobie na pohybel tym, co na zabawie dylali? Wypiłem całą butelkę, ale nic mi w głowie nie było, więc wypiłem drugą. I co? I nic. Trzeciej nie wypiłem, bo trzeciej nie było, ale miałem swoją gitarę i ochotę na coś wielkiego. Tam w remizie grali i ja grałem, ale jak tam ci grajkowie robili przerwę na kielicha. Oni na ludowo pili i grali a ja po naszemu, wiesz te kawałki, co to za serce biorą. Naród wychodził z remizy. Wychodził i nie wracał, nie przez powietrze świeże, ale przez moje granie. A grałem do serca. Wiesz, że potrafię tak grać. Zrobiło się tłoczno wokół mnie, tak tłoczno, że przyszli ci grajkowie z sali i zaprosili do kwintetu, bo czwórka ich była. Co miałem robić? Poszedłem i grałem z nimi do samego rana. Franek jak to wspominał, widziałem wyraźnie, że jeszcze jest tam, na wsi, i że ten fragment to chyba najważniejszy w jego życiu jest. Tak. Byłem tego pewien. Rozumiałem nawet jego wzruszenie, bo sam to kiedyś przeżywałem grając przed dworcem kolejowym jakby z przypadku, jakby od niechcenia coś wielkiego, nie mając pojęcia, że to jest wielkie, choć z improwizacji dokonane.
(fragment powieści Gromnica)

Jerzy Beniamin Zimny

1 komentarz: