Moje ustawienie psychiczne mógłbym określić mniej więcej tak: Skoczne bo w pałukach flety. W oknach rozpalona miedź. Poroniona chandra: oblatana szpakami. I kolędowanie o kulach niebieskie. Z lamą w oczach i kłem w piersi.
Czy można być wściekłym bez powodu? Słońce drażni- znalazło sobie szparę w zasłonie, wkurza woda kapiąca z kranu. Odgłosy zza ściany ogromnieją, jakby niewidoczny wzmacniacz ktoś zainstalował w uchu. Niedziela zeskrobana z mlecznej drogi, długo przemierzała przestrzeń bezimienną, aż wreszcie znalazła się pod powieką, kiedym rankiem poczuł własne wnętrzności. Wstawać lebiego, sprawy czekają, nie wszystko jest cierpliwe na zwłokę. I nie wszystko jest wyrozumiałe. Zbieram to wszystko do kupy, dużo tego nie ma: kilka zębów, ocalałe włosy, i piegi pamiętające pierwszy krok w chmurach. Przybyło za to brzucha, jeden nie wystarczył kalece, pojawił się drugi, a trzeci już się organizuje do marszu w okolicy pachwin. Jak się opędzić od zmarszczek, opanować tiki nerwowe, tylko wódka sobie radzi z zaparciem, a papierochy studzą głowę, napaloną widokiem kolorowej szmatki, na okrągłej pupie. Dzwoń na majowe: słyszę pod uchem, pamiętaj o matce, tam w niebie widzi ciebie, odpowiada przed Piotrem za wychowanie syna. Syn coraz bardziej się ugina, a wszystkie ciężary dawno przeniósł i teraz sam jest ciężarem dla najbliższej pięciolatki. Może planu wyborczego jakiejś partii? Nie można wykluczyć rokoszu choć marginalny i w namiocie siedzi. Jeszcze przyzwyczajony do datków, ale marzy mu się dobry samochód, aby można było pokazać że jest postęp. Postępu szukają dziatki, te co czekały na ojca, który nie wracał ranki i wieczory. Zestarzały się bachory i teraz na nich trzeba czekać. Wrócą tatka latka, i tyle. Powoli, i nie spłycać tematów, nie po wierzchu, bo to bardziej boli. Głębiej iść łapami, do gardła już nie wystarczy, zresztą gardło we władaniu haseł i deklaracji samo się krztusi, i bez popitki nie ruszy się w kierunku zielonego światła, które już jest na wzgórzu, albo na wspinaczkowej ściance. To się nazywa mieć farta, bez grosza. Robota wybrzydza i patrzy na ręce, pieniądze wymagają kleju, krzesło nie chce przechodzić od dupy do dupy. Przyzwyczajone do jednego smrodu, podobnie stolik- nie toleruje obcego szkła, choćby to był kryształ. A zatem, rewolucja bezkrwawa, z przedmiotami codziennego użytku, poustawiać je w szyku do robótek. Ogród ma pierwszeństwo bo się zieleni, chodniki pod stopy wymagają miotły, a w głowie wersyfikacja kwiatów. Bez bzów- przekwitły niespodziewanie szybko, z różanecznikiem bo, nie chce otworzyć pyszczków, znaczy powietrze niesie ciała stałe z okolicy bunkrów, tam gdzie młódź zaczyna śmiało opróżniać szkła wszelakie. Jest mi obojętna ciecz i przyprawy na każdy dzień powrotny. Tak cofam licznik aż do momentu przełomu, kiedy lewa strona stała się prawą, a środek wypełniły ścieki. Lało tygodniami i teraz za oknem jezioro porośnięte trzciną, aby nie było dostępu do brzegów. Lud się topi, puszczają śluzy powszechne, cieknie nie jeden szkopuł, i armia głów na stepie, gdzie wiatry smakują solą, a deszcz jest batem wybiórczym. Kurhany wyrastają jak grzyby szlachetnego gatunku, ale komu do garnka wpadnie nagroda za trud zdewaluowany przez trutni"? Nadziejo gotuj strawę ale nie polewkę, noc przedłuża swoje ramiona paskudnie, tylko patrzeć a pojawią się pazurki haczykowate. Było zawsze cudnie- pod zmory i lekko na waltornie w dłoniach młodych wilków. Na widoku sznur i pętla- to zawsze podnieca poetów, a już im skóra cierpnie, już pot lodowacieje, kiedy idą czasy wierceń, i zaglądań. Po linie chybotliwa droga każdemu zjawi się pod stopami. Jeszcze smutna i zapyziała. Kot wędrowny czuje więcej ciepła i pies, kiedy wyje na pełny księżyc. Lulaj w malinach chłopcze wierny smakom. Czerwień zawsze jest krwi pochodną, żaden ugier tu nie wszczepi brązu, a w formalinie rozpuści się nawet paznokieć, pod którym ostatni skrawek ziemi, wolnej od ceł wszelakich. Jest jeszcze studnia niebieskookiej- zajrzeć i niebem się oturlać, zaobłoczyć wtórnie tak, aby gwiazdy myślały żeś smokiem bez skrzydeł, ale lotny pazurami. Chcesz słońcu zawidoczyć? Spróbuj popromiennie, może jego jądro wyrzuci kilka grudek złota, o wadze kapitolu. Póki co, sobota kroczy jakby szukała posesji, na której można ujrzeć człowieka. Z marmuru.
Bardzo ciekawie napisane. Jestem pod wielkim wrażaniem.
OdpowiedzUsuń